Obraz podskoczył jeszcze raz, rozbłysnął czernią i nie wrócił.
— Poszła z dymem — zameldowała Bates. — Szpila na końcu. Jakby trafiła na spiralę Parkera, ale taką z porządnie ciasnym gwintem.
Nie musiałem przywoływać podpowiedzi. Wyraz twarzy, nagłe zmarszczki między brwiami mówiły jasno: miała na myśli pole magnetyczne.
— Było… — zaczęła i zamilkła, gdy w ConSensusie wyskoczyła liczba. — 11,2 tesli.
— Jasna cholera — szepnął Szpindel. — Naprawdę?
Sarasti mlasnął gdzieś w głębi gardła i gdzieś w głębi statku. Chwilę później zaserwował nam replay, ostatnie parę sekund pomiarów powiększone, wygładzone, z poprawionym kontrastem, od światła widzialnego po głęboką podczerwień. Ten sam spowity płomieniem ciemny okruch, za nim płonąca smuga. Pociemniało, gdy odbił się od gęstszej atmosfery w dole i na nowo nabrał wysokości. Smuga cieplna zblakła niemal od razu. Jej rozżarzony rdzeń wzniósł się z powrotem w przestrzeń, jak stygnący węgielek. Z przodu miał stożkowaty lejek, rozdziawiony jak paszcza. Jajowaty tułów zniekształcały krępe płetwy.
Ben podskoczył i raz jeszcze zniknął.
— Meteoryty — rzuciła sucho Bates.
Po tym wszystkim nie miałem poczucia wielkości. Mógł to być zarówno owad, jak i asteroida.
— Duże to było? — wyszeptałem, ułamek sekundy przed pojawieniem się odpowiedzi na wszczepce: czterysta metrów wzdłuż osi.
I znów oglądaliśmy Bena z bezpiecznej odległości, ciemny, niewyraźny dysk pośrodku przedniego wizjera Tezeusza. Pamiętałem jednak zbliżenie: skrząca się kula ognia z czarnym rdzeniem; twarz pocięta ranami i dziobami, nieustannie ranna, nieustannie się gojąca.
Tych urządzeń były tam tysiące.
Tezeusz zadygotał wzdłuż osi. Był to tylko hamujący impuls ciągu, ale przez chwilę wyobrażałem sobie, że wiem, jak się czuje.
* * *
Zabezpieczyliśmy się na wszystkie strony i podeszliśmy jeszcze raz.
Tezeusz, włączając ciąg na dziewięćdziesiąt osiem sekund, odsunął się, wchodząc na potężny łuk, który mógł przy niewielkim wysiłku zmienić się w orbitę — albo szybki i dyskretny przelot obok, gdyby okolica okazała się zbyt nieprzyjazna. Niewidoczny strumień z Ikara przesunął się na lewą burtę, rozpraszając w czasoprzestrzeni swój wytrwały potok energii. Nasz wielki jak miasto parasol grubości jednej cząsteczki zwinął się i spakował, do czasu aż statek znów poczuje pragnienie. Zasoby antymaterii natychmiast zaczęły spadać — tym razem byliśmy żywi i mogliśmy to obserwować. Ubytek był nieznaczny, ale nagłe pojawienie się na wyświetlaczu minusa miało w sobie coś niepokojącego.
Mogliśmy dalej trzymać się tego sznurka, zostawić w strumieniu telematerii boję, żeby odbijała energię ku nam. Susan James zdziwiła się, że tego nie zrobiliśmy.
— Zbyt ryzykowne — powiedział lakonicznie Sarasti.
Szpindel nachylił się ku James.
— Po co podsuwać komuś jeszcze jeden cel do strzelania, nie?
Wysłaliśmy przed siebie kolejne próbniki, na zbyt krótkiej smyczy i ze zbyt małym zapasem paliwa na coś więcej niż tylko krótki przelot i autodestrukcję. Nie potrafiły oderwać oczu od wirujących wokół Big Bena maszyn. Tezeusz też się w nie wpatrywał, z daleka, ale bardziej przenikliwie. Jednakże nurkowie, nawet jeśli wiedzieli, że na nich patrzymy, całkiem nas ignorowali. Śledziliśmy ich lot aż do zniknięcia, obserwowaliśmy pętle wzdłuż miliona parabol o milionie kątów. Nie widzieliśmy, żeby kiedykolwiek się zderzyły — czy to ze sobą, czy z kotłowaniną kamieni wokół równika Bena. Każde perygeum nurkowało na moment w atmosferę; tam zapalały się, zwalniały i przyspieszały z powrotem w kosmos, z tylnymi dyszami żarzącymi się zakumulowanym ciepłem.
Bates pobrała z ConSensusa obraz, zaznaczyła przód i podpisała: naddźwiękowy silnik strumieniowy.
W niecałe dwa dni zarejestrowaliśmy ich niemal czterysta tysięcy. To chyba była większość — potem krzywa nowych obserwacji spłaszczyła się, dążąc do jakiejś teoretycznej asymptoty. Większość orbit była szybka i znajdowała się blisko Bena, Sarasti wyrysował jednak rozkład częstotliwości — według niego niektóre sięgały aż do Plutona. Mogliśmy siedzieć tu latami, a i tak od czasu do czasu złapać jeszcze jakiegoś płaskonosa powracającego z dalekiej wyprawy w próżnię.
— Te szybsze osiągają na ostrym zakręcie ponad pięćdziesiąt g — zauważył Szpindel. — Mięso tyle nie wytrzyma. Według mnie są bezzałogowe.
— Mięso daje się wzmacniać — stwierdził Sarasti.
— Jak ktoś ma w środku takie rusztowanie, można równie dobrze przestać się chrzanić i nazwać go maszyną.
Morfometrię powierzchni miały całkiem jednolitą. Czterysta tysięcy nurków i każdy identyczny. Nawet jeśli był między nimi jakiś dyrygujący resztą samiec alfa, optycznie nie dało się go odróżnić.
Którejś nocy — przynajmniej według pokładowej miary — zwabiony cichutkim piskiem torturowanej elektroniki zaszedłem do bąbla obserwacyjnego. Unosił się w nim Szpindel, obserwując nurków. Zamknął pokrywy, zasłonił gwiazdy i zbudował sobie na ich miejscu przytulne analityczne gniazdko. Po całej kopule rozlewały się wykresy i okienka, jakby nie wystarczała im wirtualna przestrzeń w jego głowie. Taktyczne informacje oświetlały go ze wszystkich stron, zamieniając w jaskrawy patchwork migotliwych tatuaży.
Człowiek Ilustrowany.
— Mogę wejść? — zapytałem.
Odburknął coś, najpewniej w stylu: tak, ale nie narzucaj się.
W kopule, oprócz pisku, który mnie tu sprowadził, było słychać syk i stukot ulewnego deszczu.
— Co to jest?
— Magnetosfera Bena. — Nie podniósł wzroku. — Ładna, nie?
Syntetycy na służbie nie mają zdania — pozwala to zminimalizować wpływ obserwatora. Tym razem pozwoliłem sobie na drobne odstępstwo.
— Szum jest fajny. Ale tych pisków mogłoby nie być.
— Kpisz sobie? Komisarzu, to muzyka sfer niebieskich. Jest piękna. Jak dawny jazz.
— Też mi nigdy specjalnie nie pasował.
Wzruszył ramionami i przykręcił górny rejestr, tak by pozostał tylko szmer deszczu. Utkwił rozbiegany wzrok w jakiejś zawiłej grafice.
— Chcesz newsa do swoich notatek?
— Pewnie.
— No to masz. — Kiedy wskazywał, światło odbijało się od jego rękawiczki sterującej, opalizując jak skrzydła ważki: widmo absorpcyjne w zapętlonym szeregu czasowym. W piętnastosekundowym przedziale wypiętrzały się i spłaszczały, wypiętrzały i spłaszczały jaskrawe szczyty.
Podpowiedzi mówiły tylko coś o długościach fal i angstremach.
— Co to takiego? — zapytałem.
— Pierdy nurków. Te typki plują do atmosfery skomplikowanymi związkami organicznymi.
— Jak skomplikowanymi?
— Ciężko powiedzieć. Na razie. Wątłe ślady, a poza tym rozpraszają się ot tak. Wiemy przynajmniej, że to cukry i aminy. Może białka. Może coś jeszcze.
— Może życie? Mikroorganizmy? Obcy uskuteczniają terraformowanie?
— Zależy, jak definiujesz życie, nie? — powiedział Szpindel. — Tam nawet Deinococcus za długo by nie pożył. Ale tej atmosfery jest dużo. Jeśli chcą ją całkiem zmienić przez takie bezpośrednie posiewy, nie powinni się specjalnie spieszyć.
— A gdyby, to chyba o wiele szybciej szłoby przy samopowielających się posiewach. Dla mnie to coś jak życie — dodałem.
— A dla mnie to coś jak rolnicze opryski. Jebańcy zmieniają tę gazową kulę w plantację ryżu większą od Jowisza. — Uśmiechnął się nerwowo. — Ktoś ma niezły apetycik, co? Człowiek się zastanawia, czy aby nasze siły nie są troszeczkę za małe…
Читать дальше