Nagle zniżyła głos.
— Robert opowiadał mi o twojej operacji. Jakaś wirusowa epilepsja, tak? Kiedy byłeś jeszcze maluchem.
Nigdy nie prosiłem go wprost, żeby trzymał to w tajemnicy. Właściwie, co za różnica? Przecież wyzdrowiałem.
A poza tym Pag dalej sądził, że to przydarzyło się komuś innemu.
— Nie znam dokładnie twojego przypadku — ciągnęła łagodnie Chelsea. — Ale tak na oko, techniki nieinwazyjne by nie pomogły. Na pewno zrobili co trzeba.
Ona mi się podoba. Próbowałem stłumić tę myśl.
I wtedy coś poczułem: dziwne, nieznane uczucie, jakby ktoś mi poluzował kręgi. Fotel za plecami nagle w nieokreślony, subtelny sposób stał się wygodniejszy.
— Zresztą, odkąd rynek przebił się przez dno, za wiele tego nie robię. Ale zostało mi po tym upodobanie do spotkań twarzą w twarz, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.
— Tak. Pag mówił, że uznajesz tylko seks w pierwszej osobie.
Kiwnęła głową.
— Jestem bardzo staroświecka. Nie przeszkadza ci to?
Nie miałem pewności. W realu byłem dziewicą — jedna z nielicznych cech wspólnych z resztą cywilizowanego świata.
— Teoretycznie nie. Tylko wydaje się, że to, wiesz… spory wysiłek, a nagroda taka sobie.
— Mnie też. — Uśmiechnęła się. — Prawdziwi partnerzy do pieprzenia nie są retuszowani. Mają swoje życzenia i potrzeby, których nie da się wykasować. Czy można kogoś winić za to, że teraz, kiedy już jest wybór, daje sobie spokój z tym wszystkim? Człowiek się zastanawia, jak naszym rodzicom w ogóle udawało się pozostawać razem.
A przydałoby się wiedzieć „dlaczego”. Poczułem, że zapadam się głębiej w fotel, i zdziwiłem tym nowym odczuciem. Mówiła, że ta dopamina jest jakaś podkręcona. Pewnie tak.
Nachyliła się ku mnie, bez nieśmiałości, bez kokieterii, ani na chwilę w tym długofalowym mroku nie przerywając kontaktu wzrokowego. Czułem ostry, cytrynowy zapach mieszającej się na jej skórze chemii i feromonów.
— Wiesz, jak już poznasz zasady, są też zalety — powiedziała. — Ciało ma dobrą pamięć. Aha, Siri, ty wiesz, że pod prawą ręką nie masz ładowarki, prawda?
Popatrzyłem. Palcem wskazującym lewej ręki dotykałem jednego z dotykowych pulpitów; prawa, kiedy nie patrzyłem, odzwierciedliła ten ruch, bezsensownie postukując palcem w pusty blat.
Zabrałem ją.
— Taki dwustronny tik — przyznałem. — Kiedy nie zwracam uwagi, ciało ukradkiem przyjmuje symetryczną pozycję.
Czekałem na żart, a przynajmniej uniesioną brew. Chelsea tylko skinęła głową i podjęła wątek.
— No to jeśli jesteś zainteresowany, to ja też. Nigdy wcześniej nie kotłowałam się z syntetykiem.
— Żargonauta też może być. Nie nadymam się.
— Czy ty zawsze dokładnie wiesz co powiedzieć? — Spojrzała na mnie z ukosa. — A twoje imię? Co oznacza?
Odprężony. Tak właśnie się poczułem. Odprężony.
— Nie wiem. Imię i tyle.
— To za mało. Jeśli przez jakiś czas mamy się wymieniać śliną, musisz mieć imię, które coś oznacza.
A mieliśmy — właśnie sobie uświadomiłem. Chelsea, pod moją nieuwagę, zdecydowała. Mogłem przerwać wszystko w tym punkcie, wytłumaczyć jej, że to bardzo kiepski pomysł, przeprosić za nieporozumienie. Ale byłyby zranione spojrzenia, zranione uczucia i poczucie winy, bo po cholerę w ogóle przyłaziłem, skoro nie byłem zainteresowany?
Wyglądała sympatycznie, nie chciałem jej zranić.
Tylko na trochę, powiedziałem sobie. W ramach zbierania doświadczeń.
— Chyba nazwę cię Cygnus — powiedziała Chelsea.
— Łabędź? — zapytałem. Trochę wymyślne, ale mogłoby być gorzej.
Pokręciła głową.
— Nie. Czarna dziura. Cygnus X-1.
Zmarszczyłem groźnie brwi, ale rozumiałem dokładnie, co ma na myśli: ciemny, gęsty obiekt, który wsysa światło i niszczy wszystko po drodze.
— Bardzo, kurwa, dziękuję. A czemu?
— Nie jestem pewna, ale masz w sobie coś mrocznego. — Wzruszyła ramionami i rzuciła mi szeroki uśmiech. — To nie jest nieatrakcyjne. Raz czy dwa pozwolisz mi się podregulować i zobaczysz — wyrośniesz z tego wszystkiego.
Pag przyznał potem z pewnym zażenowaniem, że chyba powinienem dostrzec w tym ostrzeżenie. Człowiek uczy się całe życie.
Liderzy to wizjonerzy ze słabo rozwiniętym uczuciem strachu, nierozumiejący jakie mają szanse.
Robert Jarvik
Nasz zwiadowca opadał ku orbicie, obserwując Bena. My spadaliśmy całe dni za nim, obserwując jego. I tyle mieliśmy do roboty: siedzieliśmy w Tezeuszu, a system przekazywał telemetrię na nasze wszczepki. Niezbędni, krytyczni, niezastąpieni — podczas tego pierwszego podejścia mogliśmy równie dobrze służyć za balast.
Minęliśmy granicę Rayleigha Bena. Tezeusz wpatrzył się w wątłe widmo emisyjne i dostrzegł zabłąkany element halo z Wielkiego Psa — fragment poćwiartowanych zwłok jakiejś dawno umarłej galaktyki, który przydryfował do nas i skończył w charakterze zapomnianej miliardy lat temu padliny. Zbliżaliśmy się do czegoś pochodzącego spoza Drogi Mlecznej.
Próbnik zszedł łukiem niżej i głębiej, na tyle blisko, by dać obraz podrasowany fałszywymi kolorami. Powierzchnia Bena rozjaśniła się, nabierając wyglądu wzburzonego parfait o kontrastowych warstwach, na tle ostrych jak diamenty gwiazd. Coś się tam skrzyło, delikatnymi iskierkami na wiecznej pokrywie chmur.
— Błyskawice? — zastanawiała się James.
Szpindel pokręcił głową.
— Meteoryty. W okolicy musi być pełno kamieni.
— Nie taki kolor — powiedział Sarasti. Fizycznie nie znajdował się z nami, siedział w swoim namiocie, spięty z Kapitanem, ale dzięki ConSensusowi pojawiał się, gdzie zechciał.
Po mojej wszczepce przewinęła się morfometryka: masa, średnica, średnia gęstość. Doba na Benie trwała siedem godzin i dwadzieścia minut. Wokół równika miał rozproszony, ale pokaźny pas akrecyjny, bardziej torus niż pierścień, od górnej warstwy chmur mierzący prawie pół miliona kilometrów — pewnie sproszkowane zwłoki księżyców, zmielone na pył.
— Meteoryty. — Szpindel się wyszczerzył. — A nie mówiłem?
Wyglądało na to, że ma rację; w miarę jak odległość malała, wiele punktowych iskierek rozmazywało się w rysujące atmosferę efemeryczne kreseczki. Przy biegunach pasma chmur migotały przyćmionymi przebłyskami wyładowań.
Maksima słabej emisji radiowej na trzydziestu jeden i czterystu metrach. Zewnętrzna warstwa atmosfery bogata w metan i amoniak; obfitość litu, wody, tlenku węgla. Wodorosiarczek amonu i zasadowe halogenki mieszają się lokalnie w wirowych chmurach. W wyższych warstwach słabe zasady. Teraz to było widać nawet z Tezeusza, a nasz próbnik zszedł na tyle nisko, że widział już nie dysk, lecz ażur — wklęsłą, ciemną ścianę kipiącą warstwami czerwieni i brązu, z niewyraźnymi plamami antracenu i pirenu.
Na wprost nas oblicze Bena osmalił jeden z miriadów meteorytów; przez chwilę wydało mi się, że widzę nawet maleńki ciemny punkcik w jego rdzeniu, ale nagły szum porysował obraz. Bates cicho zaklęła. Wizja rozmazała się, potem poprawiła, gdy próbnik zmienił ton głosu na wyższą częstotliwość. Nie mogąc przekrzyczeć jazgotu na długich falach, przemówił laserem.
A i tak się zacinał. Wycelowanie promienia na zmienną odległość w granicach miliona kilometrów nie powinno w ogóle stanowić problemu: nasze trajektorie były znanymi parabolami, nasza pozycja względna nieskończenie przewidywalna w dowolnym czasie t. Lecz ślad meteorytu na obrazie skakał i polatywał, jakby ktoś co chwila minimalnie wytrącał promień lasera z linii. Rozżarzony gaz zamazywał szczegóły; wątpliwe zresztą, czy nawet idealnie stabilny obraz zapewniłby jakieś ostre krawędzie, których mogłoby się chwycić ludzkie oko. A jednak. Coś w nim było nie tak, w tej maleńkiej czarnej kropce pośrodku blednącej jaskrawości. Jakaś prymitywna część umysłu uparcie odmawiała nazwania tego naturalnym.
Читать дальше