Było to miasto stołeczne, pełne anonimowych biurokratów. Nie produkowano tam nic oprócz dokumentów i praw, ustaw i przepisów. Niemniej jednak coś trzeba było pokazać przybywającym z wizytą światowym przywódcom. Nie wszystko mogło znajdować się w Toronto. W Ottawie było wiele wspaniałych muzeów i galerii, niewielka liczba ciekawych sklepów, kanał Rideau (który zimą zamarzał, pozwalając urzędnikom państwowym dojeżdżać do pracy na łyżwach) oraz widowiskowa zmiana warty na Parliament Hill. Peter jednak widział już to wszystko aż nazbyt często.
Zapytał recepcjonistkę, czy może skorzystać z telefonu. Skierowała go do wolnego gabinetu. Było ich mnóstwo, jako że liczba etatów rządowych była zamrożona już trzecie dziesięciolecie. Telefon był starego, wyłącznie dźwiękowego typu. Cóż, pomyślał Peter, jeśli marnują pieniądze podatnika, instalując telefony w nie używanych gabinetach, dobrze chociaż, że okazują pewien umiar. Jak większość Kanadyjczyków na stanowiskach kierowniczych, znał na pamięć zaczynający się od osiemset numer Air Canada. Miał go już wykręcić, by się przekonać, czy może przenieść rezerwację na inny lot, lecz nieoczekiwanie dla samego siebie wykręcił nagle czterysta jedenaście.
— Spis telefonów dla jakiego miasta, proszę? — usłyszał pytanie w języku angielskim.
Następnie to samo pytanie powtórzono szybko po francusku.
— Ottawa — odrzekł. Używając wideofonu, można było dotrzeć do spisu telefonów, wciskając kilka klawiszy, natomiast ci, którzy nie mieli podobnych udogodnień, otrzymywali darmową pomoc w znajdowaniu numerów. Mniej więcej w połowie przypadków miało się do czynienia z elektronicznym operatorem, lecz znudzony, niewyraźny ton był sygnałem, że dzisiaj Peter natrafił na prawdziwego, żywego człowieka.
— Słucham — odezwał się telefonista po angielsku, odgadując językową preferencję Petera ze sposobu, w jaki ten wypowiedział jedno słowo „Ottawa”.
— Czy macie w spisie Rebeccę Keaton?
Przeliterował imię i nazwisko.
— Nie ma nikogo takiego, proszę pana.
Cóż, to była tylko przelotna myśl.
— Dziękuję…
Chwileczkę. Choć teraz samotna, przed laty była przez krótki czas zamężna. Jak się nazywał ten głąb? Hunnicut? Nie.
— Cunningham — powiedział Peter. — Proszę sprawdzić Rebeccę Cunningham.
— Mam R.L. Cunningham na Slater.
Rebecca Louise.
— Tak, to będzie ona.
Znudzony ludzki głos ustąpił miejsca dziarskiemu komputerowi, który odczytał numer, po czym dodał: — Proszę teraz nacisnąć guzik z gwiazdką, aby uzyskać połączenie.
Peter nacisnął guzik. Usłyszał szereg różnych tonów, a potem dźwięk dzwoniącego telefonu. Raz. Dwa. Trzy. Cztery… Trudno…
— Halo?
— Becky?
— Tak. Kto mówi?
— Peter Hobson. Jestem…
— Petey! Jak się cieszę, że słyszę twój głos. Jesteś w mieście?
— Tak. Miałem rano zebranie w Ministerstwie Zdrowia. Skończyło się wcześniej, a samolot mam dopiero o siódmej wieczorem. Nie wiedziałem, czy będziesz w domu, ale pomyślałem, że zadzwonię.
— Pracuję od niedzieli do czwartku. Dzisiaj mam wolne.
— Aha.
— Sławny Peter Hobson! — stwierdziła. — Widziałam cię w „The National”.
Peter zachichotał.
— Wciąż jestem tym samym facetem — zapewnił. — Miło jest usłyszeć twój głos, Becky.
— I twój też.
Poczuł, że zaschło mu w gardle.
— Czy… mogłabyś zjeść dziś ze mną obiad?
— Och, byłabym zachwycona. Muszę rano wpaść do banku, właśnie tam się wybierałam, ale mogłabym się z tobą spotkać o… czy wpół do dwunastej nie będzie za wcześnie?
W żadnym razie.
— To by było świetnie. Gdzie?
— Czy znasz lokal U Carlosa przy Sparks Street Mali?
— Mogę go znaleźć.
— To spotkajmy się tam o wpół do dwunastej.
— Świetnie — zgodził się Peter. — Czekam na to z niecierpliwością.
Głos Becky był pełen ciepła.
— Ja też. Pa!
— Pa!
Peter wyszedł z małego gabinetu i zapytał recepcjonistkę, czy zna lokal o nazwie U Carlosa.
— Och, tak — odparła, uśmiechając się łobuzersko. — Wieczorami to znany bar dla samotnych.
— Mam tam zjeść obiad — powiedział Peter, czując potrzebę, by się wytłumaczyć.
— No cóż, o tej porze jest w nim znacznie spokojniej. Polecam smaczne tortellini.
— Czy może mi pani powiedzieć, jak tam trafić?
— Jasne. Jest pan samochodem?
— Pójdę na piechotę, jeśli to nie za daleko.
— Jakieś pół godziny drogi.
— Żaden problem — stwierdził Peter.
— Narysuję panu mapkę — zaproponowała, i zrobiła to. Peter podziękował jej, zjechał windą do holu i wyszedł na ulicę. Spacer trwał tylko dwadzieścia minut. Peter zawsze szybko chodził. Oznaczało to, że wciąż miał do zabicia jakieś pół godziny. Znalazł automat drukujący gazety na zamówienie, wrzucił do niego trzy jednodolarówki i odczekał dwadzieścia sekund potrzebne do powielenia dzisiejszego numeru „Ottawa Citizen”.
Następnie ruszył z powrotem do U Carlosa. Lokal był pusty.
Poprosił o stolik dla dwojga, otrzymał go i zamówił czarną kawę. Rozejrzał się po sali, usiłując wyobrazić sobie, jak wygląda wypełniona — wieczorem. Zastanowił się, czy recepcjonistka mówiła prawdę. Na przeciwległej ścianie ujrzał znajomą twarz — tę samą ślicznotkę Molsona, która zdobiła ścianę w pobliżu automatów telefonicznych w Bent Bishop.
Zabrał się do czytania gazety, usiłując zapanować nad emocjami.
Heather Miller była lekarką prowadzącą ogólną praktykę. Jej gabinet zajmował dolne piętro domu, w którym mieszkała. Niska i tęga, w wieku około czterdziestu pięciu lat, kasztanowate włosy miała ostrzyżone na pazia. Jej biurko składało się z grubej szklanej szyby wspartej na marmurowych blokach. Gdy Sandra Philo weszła do środka, lekarka machnęła ręką, wskazując jej miejsce na obitym zielonym skórą fotelu stojącym naprzeciwko biurka.
— Jak już mówiłam przez telefon to, co mogę pani powiedzieć, podlega surowym ograniczeniom z uwagi na ochronę tajemnicy pacjenta.
Sandra skinęła głową. To był zwyczajowy taniec, oznaczanie swego terytorium.
— Rozumiem, pani doktor. Pacjent, o którym chcę porozmawiać, to Rod Churchill.
Lekarka czekała.
— Nie wiem, czy pani o tym słyszała, ale on zmarł w zeszłym tygodniu.
Lekarce opadła szczęka.
— Nie wiedziałam o tym.
— Przykro mi, że przynoszę złe wieści — rzekła Sandra. — Znaleziono go martwego w jadalni. Lekarz sądowy twierdzi, że to prawdopodobnie był tętniak. Byłam u niego w domu i przekonałam się, że dawała mu pani Nardil, co — zgodnie z ulotką — znaczyło, że musiał zważać na to, co je. A mimo to przed śmiercią spożywał posiłek przygotowany na zamówienie.
— Cholera. Cholera. — Lekarka rozpostarła ramiona. — Mówiłam mu, żeby przestrzegał diety, ze względu na fenelzynę.
— Fenelzynę?
— Nardil to firmowa nazwa fenelzyny, pani inspektor. To środek przeciwdepresyjny.
Sandra uniosła brwi. Bunny Churchill myślała, że oba lekarstwa męża są na serce.
— Przeciwdepresyjny?
— Tak — odparła lekarka. — Jest też inhibitorem MAO.
— A co to znaczy?
— Cóż, najważniejsze jest to, że kiedy bierze się fenelzynę, trzeba unikać potraw bogatych w tyraminę. W przeciwnym razie ciśnienie krwi może gwałtownie skoczyć w górę.
Przełom nadciśnieniowy. Rozumie pani, kiedy bierze się fenelzynę, tyramina kumuluje się w organizmie. Nie podlega przemianie. To powoduje skurcz naczyń. Efekt hipertensyjny.
Читать дальше