Ogólnie natomiast przyznawano, że Cree byli samą muzyką. Ich wzrok — oczy jak prymitywne plamki — został z nawiązką skompensowany wrażliwym słuchem dzięki ogromnym uszom; ich melodyjne głosy miały bardzo szeroką skalę. Cree lgnęli do radosnej strony uczuciowego spektrum, a muzyka, którą tworzyli, doskonale wyrażała zadowolenie i rozkosz. Najpopularniejsi wykonawcy i kompozytorzy pochodzili z Cree i nawet jeśli pieśń stworzył członek innego gatunku, przeważnie jakiś Cree nagrywał jej ostateczną wersję.
Kiedy muzyczny wyraz przepychu, radości i tańca stał się domeną innych gatunków, Terranom pozostawiono tragedie, lamenty i smutek. Inne gatunki były zafascynowane sposobem, w jaki Terranie bezpośrednio wyrażają rozpacz, jak konfrontują się z bolesnymi prawdami. Nawet Shaa to aprobowali. Uważali, że samo pojęcie tragedii uszlachetnia i jest całkowicie zgodne z ich własną surową etyką, ich wiarą, że wszystko, prócz ich własnych idei przemija i jest śmiertelne. I jeśli ludzie w rodzaju Leara czy Edypa oddawali się rozpaczy, to tylko z powodu niedostatecznego zrozumienia Praxis.
Derivoo było proste — jeden śpiewak, kilku akompaniatorów i absolutna czystość ekspresji. Nie miało nic z daimońskiej wspaniałości ani z gwarnej radości Cree. Wyrażało natomiast konfrontację samotnej duszy z mrokiem, duszy posiadającej niezachwianą wiedzę, że mrok zatriumfuje, jednak mimo to pragnącej wykrzyczeć fakt swego istnienia w twarz wyjącego kosmicznego wichru.
Sula słuchała oczarowana. Śpiewaczka odznaczała się wspaniałą indywidualnością sceniczną, a muzycy wiedzieli, jak wzmocnić efekt, nie niszcząc prostoty wykonania. Niepokojący głos i czystość uczuć chwyciły w garść serce Suli. Wydawało się jej, że słyszy, jak słowa pieśni przedzierają się przez zasłonę z krwi. Dla Suli śmierć była starą znajomą.
Na „Delhi” Sula pomagała wynosić martwych ze spalonej sterowni, załogantów skulonych w zwęglonych skorupach ciał, ważących tyle co dzieci, zostawiających na jej rękach pył zwęglonej śmiertelności.
Zabiła co najmniej dwa tysiące Naksydów przy Magarii.
Jako dziecko zabiła i kazała wrzucić do rzeki dorosłego.
Kiedyś zabiła nieszczęśliwą, zagubioną młodą dziewczynę.
Śmiertelność utkała sieć wokół niej, zaręczając, że także płomyk Suli jest chwilowy, że ona także jest pyłem w rękach przeznaczenia.
Przekonana, poczuła, jak uśmiech wpełza jej na wargi. Wiedziała gdzie jest.
Była w domu.
Od twarzy Suli bił blask, jej policzki zaróżowiły się, a zielone oczy wypełnił nieziemski żar. Derivoo tak ją odmieniło. Martinez patrzył zafascynowany, jak Sula ulega duchowi songu, jej oblicze — kość słoniowa i róże — promieniowało w łagodnym oświetleniu; miał ochotę ucałować tę doskonałą twarz, a powstrzymywała go tylko myśl, że wszystko by zepsuł i przerwał wspaniały trans.
Ośmielił się ją pocałować dopiero, gdy wyszli z klubu, gdy poczuł, jak Sula drży od nocnego chłodu. Wtedy objął ją ciepłymi ramionami i przycisnął wargi do jej warg.
— To było cudowne — powiedziała po chwili. Był rozczarowany, że mówi o derivoo, a nie o jego pocałunku.
— To jedna z najlepszych pieśniarek — odparł. Ujął ją pod rękę i poprowadził ulicą w stronę kolejki linowej. Drzwi jakiegoś klubu otworzyły się, z wnętrza na chodnik padło ciepłe światło. Z klubów dobiegała głośna muzyka.
— Zmarzłaś. Chcesz gdzieś wstąpić i się rozgrzać?
— Nie zmarzłam. Wszystko w porządku. — Zmusiła się do uśmiechu. — Nie chcę słuchać dziś innej muzyki. Nie dorówna tamtej.
Odwróciła się do niego, nadal z rumieńcami na twarzy. Miała olśniewający uśmiech. Martinez wprowadził ją w podcienia sklepu, objął i pocałował. Przez chwilę cieszył się ciepłem jej oddechu na policzku, miękkością warg, smakiem cytrusowej lemoniady na figlarnym języku, a potem się wycofał. Zmierzch na Sandamie zawirował mu w zmysłach. Serce biło głucho dziwnym rozkołysanym rytmem i odnosił wrażenie, że jego mózg również się kołysze, a z jego ciemnych zakamarków błyskają niedorzeczne myśli i wrażenia. Zmusił je do właściwego biegu.
— Posłuchaj, wcale nie żartowałem, gdy mówiłem, że chcę wejść do twojej rodziny.
Uśmiechnęła się rozbawiona.
— Myślę, że zdołam załatwić formalności związane z twoim przysposobieniem. Choć nie planowałam zostać matką w tak młodym wieku.
— Istnieje prostszy sposób, żeby mnie dokooptować — oznajmił Martinez. — Moglibyśmy się pobrać.
Sula patrzyła na niego rozszerzonymi źrenicami w zielonych oczach, a potem przemknął jej przez twarz wyraz podejrzliwości.
— Nie żartujesz, prawda, kapitanie?
— N-nie. — Martinez próbował opanować jąkanie, które nagle zawładnęło jego językiem. — Mówię z całą powagą.
Twarz Suli pojaśniała, olśniewała blaskiem. Dalsze słowa wydały się już niepotrzebne. Wargi Martineza wzięły odpowiedź z jej warg.
Chwilę później, rozgorączkowany, prowadził ją ulicą, świadom, że uśmiecha się idiotycznie. W piersi rozkwitało mu szczęście.
— Twoja rodzina naprawdę to akceptuje? — spytała Sula. Wcześniej, tego wieczoru, opowiedział jej, co spotkało Sempronię — wygnanie za miłość do mężczyzny o niewystarczającej pozycji.
— Mają co do ciebie plany — oznajmił Martinez. — Chcą cię obładować kilkoma milionami zenitów, kupić ci okazały pałac w Górnym Mieście i posiadłość wiejską, gdzie moglibyśmy przyjmować gości. — Uśmiechnął się szeroko. — A jeśli którejś z tych rzeczy nie chcesz, będziesz musiała okazać stanowczość.
Zmrużyła oczy.
— A w zamian, co dokładnie będę musiała zrobić?
— Wyważyć kilkoro drzwi w Górnym Mieście, które inaczej pozostałyby zamknięte dla prowincjuszy.
Z rozbawieniem wzruszyła ramionami.
— Jestem znacznie brutalniejszym narzędziem niż łom — powiedziała. — Może udałoby mi się otworzyć drzwi, ale nie odpowiadam za to, co ludzie z drugiej strony o tym pomyślą.
— Najlepiej niech nad tym wszystkim popracuje sam Roland. Sula zaśmiała się nagle radośnie i, trzymając go za rękę, podskoczyła na chodniku jak dziecko ze skakanką.
— A co będzie dalej?
— Moglibyśmy ogłosić nasz ślub jutro po południu, na przyjęciu z okazji ślubu Vipsanii. — Uśmiechnął się do niej szeroko. — Będzie miała za swoje, za to, że odwróciła uwagę gości na moim przyjęciu. — Śmiała się, a on ruchem dłoni pomagał jej podskakiwać. — Wcześniej, przed południem, możemy złożyć wizytę w Parowskim Banku Genów i odfajkować całą papierkową robotę.
Spojrzała na niego przestraszona, z niedowierzaniem, i puściła jego dłoń.
— Gdzie?
— Nie martw się. Oni biorą tylko kroplę krwi.
— W jakim banku? — naciskała.
— W Parowskim Banku Genów — wyjaśnił Martinez. — Po prostu, żeby zarejestrować wszystkie linie krwi.
Odwróciła się i ruszyła ulicą, Martinez za nią. Zobaczył jej twarz odbitą w szybie — falującego, ciemnookiego ducha.
— Czy to naprawdę niezbędne? — zapytała. Na jej twarzy pojawił się sceptycyzm. — Nigdy nie słyszałam o takim miejscu.
— Nie przypuszczam, żeby Bank Genów się reklamował. — Martinez wzruszył ramionami. — Ale z drugiej strony, nie muszą tego robić. Takie mamy prawo, przynajmniej tutaj, na Zanshaa, jeśli jesteś parem i chcesz wziąć ślub. Na Laredo też mamy bank genów, choć jest nie tylko dla parów.
— Na Spannanie nie było nic podobnego. — Martinez wiedział, że chodzi o planetę, gdzie wychowywała się po egzekucji rodziców.
Читать дальше