— Jasne — odparł Martinez.
Whisky zalała mu język torfiastym smakiem. Roland odstawił karafkę do serwantki i zamknął drzwiczki na klucz.
— Naksydzi w rodzaju moich gości, lorda Ummira czy lady konwokat Khaa, są przygotowani do życia w atmosferze podejrzeń do końca wojny — powiedział. — Rozumieją, że to nieuniknione. Oni i ich rodziny mają środki, by przetrwać zły okres. Ale zajmują takie pozycje, że trudno im robić interesy w imieniu swoich klientów, a nie wszyscy ich klienci są Naksydami.
Martinez powoli skinął głową.
— Aha, rozumiem. Roland uśmiechnął się.
— Dajemy klientom Naksydów część dobrych rzeczy… i tak by to dostali, gdyby ich patroni nie mieli niefortunnych związków rasowych.
— A w zamian?
— Obrócimy to na własną korzyść, ale głównie po wojnie. Chcę zaskarbić sobie wdzięczność Naksydów.
Martinez poczuł złość.
— A dlaczego mamy chcieć, by Naksydzi byli nam wdzięczni?
— Ponieważ po naszym zwycięstwie pozwoli im się na odzyskanie części władzy i ta władza zostanie dobrze spożytkowana. A poza tym… — Stuknął się z Martinezem szklaneczkami. Gdy kryształowy dźwięk przebrzmiał, Roland powiedział: — Jeśli przegramy wojnę, ich wdzięczność może uchronić cię przed egzekucją. A także nas wszystkich.
Rozbrojona złość Martineza kołatała się w próżni. Wyszedł za bratem z jego gabinetu do salonu, gdzie Vipsania przygotowywała koktajle.
Gościem wieczoru był lord Pierre Ngeni, który przybył o umówionej godzinie. Było mu bardzo do twarzy w mundurze barwy wina — mundurze lorda konwokata. Młody, miał kulistą głowę i mocną szczękę. Z powodu nieobecności swego ojca to on reprezentował interesy klanu Martinezów w stolicy.
Jeśli chodzi o sposób bycia, lord Pierre stanowił przeciwieństwo swego kuzyna P.J. Był rzeczowy i nieco szorstki.
— Rozmawiałem z różnymi ludźmi, żeby załatwić panu nominację — zwrócił się do Martineza. — Przygotowałem grunt. Jutrzejszy komunikat da impet. A jeśli będzie to konieczne… — patrzył zakłopotany — mogę wnieść sprawę pod obrady Konwokacji. Zarząd, który najbardziej zasłużonemu kapitanowi floty odmawia znaczącego stanowiska, powinien poddać swe decyzje pod dyskusję.
Ale ty nie chciałbyś być tym, który wystawia głowę i podnosi tę sprawę, pomyślał Martinez.
— Przy odrobinie szczęścia nie dojdzie do tego — stwierdził Roland. — Jeden z członków Zarządu — zwrócił się do brata — bardzo sprzyja naszej sprawie. Jutrzejsze obwieszczenie przyda jego wnioskom dodatkowej wagi.
Lord Pierre i Roland nie mieli nic więcej do powiedzenia na temat sytuacji Martineza. Wiele natomiast mówili o innych sprawach — okazało się, że w toku są liczne projekty, kontrakty mają być przyznane, dzierżawy udzielone, należy dotrzymać jakichś terminów. Vipsania i Walpurga, które przyszły w momencie, gdy Roland i lord Pierre zaczynali omawiać szczegóły, sprawiały wrażenie osób równie biegłych w temacie jak Roland. Martineza bardzo to zdumiało.
Ciekawe, czy lord Pierre wie o lady Khaa i lordzie Ummirze, zastanawiał się.
Nawet gdyby wiedział, pomyślał Martinez ponuro, prawdopodobnie nie byłby oburzony, tylko domagał się swojej doli.
Tak to chyba działało.
W pałacu Shelleyów, pośród tłumu gości, podeszła do Martineza i pogratulowała mu. Zobaczyła, jak rozszerzają się jego oczy.
— Nigdy nie widziałem cię po cywilnemu — powiedział, biorąc ją za rękę.
W jej żyłach stukotał niepokój i dlatego uśmiech zdradzał napięcie.
— Spodziewałam się, że zrobię ci niespodziankę.
— Mam nadzieję, że to nie ostatnia niespodzianka dzisiejszego wieczoru. — Wziął ją za rękę i zaprowadził do bufetu.
Przez wiele lat Sula nosiła mundur, ponieważ na inne ubranie nie mogła sobie pozwolić. Kobiety z klasy parów, wychowane od kołyski w posłuszeństwie dla zasad piękna, mody, etykiety, zmieniały garderobę co sezon, by pozostać w zgodzie z jasnymi, choć niepisanymi kanonami. Dochody Suli nie wystarczyłyby na to, a poza tym taki styl bycia wydawał jej się zniechęcający: istniało niebezpieczeństwo nieustannego popełnienia błędów. Na szczęście mundur był dla oficera floty zawsze stosowny.
Kiedyś żyła w wirze mody. Miała kochanka — linkboja, takie typy nazywa się w melodramatach „królami zbrodni”, choć oczywiście pomniejszego kalibru. Lubił dawać jej ekstrawaganckie, drogie stroje. Co kilka dni coś jej kupował, a szafy puchły. Sporo rzeczy oddawała znajomym, by zrobić miejsce na nowe ubrania. W tamtym czasie poznała pewną osobę — nie chciała teraz o niej myśleć — która lubiła ją ubierać. Pozbyła się prawie wszystkich swoich strojów, gdy stała się lady Sulą, i opuściła Spannan, by studiować w akademii, i odtąd nosiła tylko przepisowe mundury floty.
Zresztą szałowe ciuchy ze Spannan nie przydałyby się na Zanshaa. Tu ubierano się wytworniej, bardziej dostatnio i w innym stylu.
Na ten wieczór Sula kupiła czarną suknię z rodzaju ponadczasowych. Miała nadzieję, że rzeczywiście tak jest, bo gdy dobrała sobie buty i odpowiedni żakiet, stwierdziła zgorszona, że wydała nieco ponad pięć procent całej swojej fortuny i miała przynajmniej nadzieję, że czarna sukienka wystarczy na wiele lat.
Zdecydowanie nie konkurowała z tym, co widziała wokół siebie, z papuzimi kolorami, koronkami, falbanami i brokatem. Moda przechodziła fazę bogatej zdobności; może to opór wobec siermiężnych standardów wojny. Nawet Torminele, pokryci bujnym futrem i skąpo ubrani z obawy przed udarem cieplnym, włożyli kamizelki i szorty, gęsto wyszywane koralikami i klejnotami.
Była przekonana, że nie pasuje do reszty towarzystwa, jednakże otrzymała kilka komplementów od osób, które nie miały interesu, by się jej przypodobać.
A już spojrzenie, jakim obdarzył ją Martinez, gdy ujrzał ją po raz pierwszy, było wręcz bezcenne.
— Czy te korale są z porcelany? — Martinez sunął wzrokiem po szyi Suli.
Pochyliła głowę, by mógł się lepiej przyjrzeć.
— Dmuchane szkło. — Każdy koralik, o wirujących, nakładanych warstwami żywych barwach, był indywidualnym dziełem sztuki, niedrogim w porównaniu z resztą kreacji.
— Bardzo ładne. — Ledwo dostrzegalnie poruszył nozdrzami. — Czy Zmierzch na Sandamie również stanowi część dzisiejszej toalety?
— Owszem.
Uśmiechnął się uszczęśliwiony.
— Tak się cieszę, lady Sula, że zaszczyciła pani moje przyjęcie. Podziękowała oficjalnym skinieniem głowy. Czuła napięcie, trzepoczące w piersi jak ptak w klatce.
— Tak się cieszę, że tu jestem — odparła.
Na czas przyjęcia rozsunięto drzwi — dwa salony, bawialnia i oficjalny pokój jadalny utworzyły długą salę recepcyjną. Martinez zaprowadził Sulę do bufetu i zaproponował, że nałoży jej na talerz coś do jedzenia. Była zbyt zdenerwowana i nie miała apetytu, ale zdołała przełknąć dwa małe ciasteczka w kształcie kokardek.
Nie popsuj tego spotkania, napominała się. Pamiętaj, że temu naprawdę się podobasz. Pamiętaj, że dał ci drugą szansę, choć zniszczyłaś poprzednią.
Przyniósł butelkę gazowanej wody mineralnej.
— Przygotowałem zapasy wody specjalnie dla ciebie. — Nalał wody z fioletowej butelki.
— O wszystkim pomyślałeś.
— Tak. Pomyślałem. — Uśmiechnął się, zadowolony z siebie.
Miał na sobie zieloną bluzę munduru. Pod szyją przypiął medal Złotego Globu — okrągły dysk słoneczny na złoto-czarnej wstążce — który nosił zamiast ciężkiego oryginału. Na piersi skrzyły się dwa odznaczenia: Medal Zasługi Pierwszej Klasy za akcję ratunkową Blitshartsa i Medal Obłoków z Diamentami za Bitwę o Hone-bar.
Читать дальше