Martinez spojrzał na P.J., który adorował Sempronię i przypuszczalnie nie słyszał cichej rozmowy z drugiego końca stołu.
— Sprytnie wymyśliłeś, jak wykorzystać Sempronię — szepnął Roland bratu do ucha. — P.J. tak… idealnie pasuje do tej roli.
P.J. najwyraźniej usłyszał swoje imię, bo spojrzał w ich stronę. Był ubrany z nienagannym smakiem, miał długą, łysiejącą czaszkę i twarz z wyrazem pogodnej pustki.
— Jesteśmy radzi, P.J., że zechciałeś dziś przyjąć nasze zaproszenie — powiedział do niego Roland i wzniósł kieliszek.
P.J. rozbłysnął uśmiechem i również wzniósł kieliszek.
— Dziękuję, Rolandzie! Tak się cieszę, że przyszedłem.
Martinez też podniósł kieliszek. Udawał, że nie widzi miny Sempronii.
Gdy przeprosił gości, wstał od stołu i ruszył do głównych schodów, by dostać się do swojej sypialni, Sempronia chwyciła go za rękę. Odwrócił się do niej z przyjemnością — była jego ulubioną siostrą. Miała jasne włosy i orzechowe, nakrapiane złotem oczy — cechy nietypowe w jego ciemnowłosej i ciemnookiej rodzinie. Była żwawa i towarzyska w przeciwieństwie do sióstr, które nabrały przedwczesnej powagi, co je postarzało.
— Gare, byłam dziś dobra dla P.J.? — spytała. — Byłam grzeczną dziewczynką?
Westchnął.
— O co ci chodzi, Proney? Spojrzała na niego.
— Nie mógłbyś uwolnić mnie jutro od P.J.? Martinez zerknął na niego.
— Litości, właśnie wróciłem z wojny. Nie możesz zatrudnić kogoś innego?
— Nie, nie mogę. — Sempronia nachyliła mu się do ucha i szepnęła: — Ty jeden wiesz o Nikkulu. On też wrócił z wojny i chcę z nim spędzić trochę czasu.
Mimo zmęczenia zdołał posłać jej wściekłe spojrzenie.
— A nie wpadło ci do głowy, że ja mam jakieś spotkanie?
— Ty? — Spojrzała na niego zdziwiona.
Żaden mężczyzna nie jest bohaterem dla swojej siostry, pomyślał Martinez.
— Tracisz szansę, Proney — ostrzegł ją.
— Poza tym P.J. chce z tobą porozmawiać. Podziwia cię.
— Czy aż tak, by poświęcić twoje towarzystwo? Uścisnęła jego ramię.
— Tylko ten raz, Gare. O to tylko proszę.
— Jestem bardzo, bardzo zmęczony — powiedział. I dlatego w końcu Sempronia go pokonała. Kilka minut później, ze swojego pokoju, zadzwonił do P.J. i zostawił wiadomość, że chciałby się z nim jutro zobaczyć w pewnej sprawie.
* * *
— Cieszę się, że zadzwoniłeś — powiedział P.J. radośnie. — Już przedtem miałem nadzieję, że uda nam się porozmawiać. — Zaprosił Martineza na obiad do „Siedmiu Gwiazd”, jednego z trzech najbardziej szykownych jachtklubów w imperium. Gdyby Martinez próbował sam zostać członkiem tego klubu, prawie na pewno by go nie zaakceptowano, P.J. natomiast przyjęto bezdyskusyjnie, choć nigdy nie sterował jachtem. W foyer klubu stała gablota z pamiątkami po kapitanie Ehrlerze Blitshartsie, żeglarzu, którego Martinez i Sula usiłowali uratować — w istocie uratowali, choć Blitsharts już nie żył, gdy Sula zahaczyła swoją szalupę przy jego jachcie „Północnym Zbiegu”. Wśród zdjęć, pucharów i kawałków odzieży leżała obroża słynnego psa Pomarańczy, który zginął razem ze swym panem.
Restauracja klubowa cieszyła się dużą sławą. Żłobkowane onyksowe kolumny podtrzymywały sufit w kolorze granatu nieba o północy, z powycinanymi gwiaździstymi otworami, przez które wpuszczano złote światło. W bocznych łukach wisiały modele znanych jachtów, we wnękach umieszczono błyszczące trofea. Kelnerka — leciwa Lai-own, tak stara, że gubiła pierzaste włosy, gdy szła między stolikami — w widoczny sposób drgnęła, słysząc barbarzyński akcent Martineza.
— Poważnie myślałem o tym, żeby zostać żeglarzem — wyznał Martinez, spoglądając na połyskującą sylwetkę „Elegancji” Khes-roa, która obracała się w sąsiedniej wnęce. — Mam licencję pilota szalupy i dobrze wypadałem w wyścigach floty. Ale jakoś… — wzruszył ramionami — nigdy się nie złożyło.
— Gdybyś kiedykolwiek zmienił zdanie, wciągnąłbym cię na listę członkowską — zaproponował P.J. — Oczywiście, dopiero po wojnie. Teraz nie urządza się wyścigów.
— Oczywiście — odparł Martinez. Wątpił, czy największa choćby odwaga i sława mogą przeważyć minusy pośledniego urodzenia. Skoro nawet nie potrafił zrobić wrażenia na kelnerce…
Spojrzał na P.J.
— A ty w jaki sposób zostałeś członkiem klubu? Nie brałeś przecież udziału w wyścigach?
— Nie, ale wiele lat temu żeglował mój dziadek. Zgłosił mnie do klubu. — P.J. sączył koktajl, potem palcem wskazującym zaczął skrobać cienki wąsik. — I wiesz, okazało się to użyteczne, jeśli się obstawia na wyścigach. Podsłuchując rozmowy w klubie, możesz zdobyć wiele informacji o pilotach: który z nich wypada z gry, który ma szczęśliwą serię, a któremu niedawno podrasowano silniki.
— Dużo udało ci się dzięki temu zarobić?
— Noo… — długa twarz P.J. wydłużyła się jeszcze bardziej — niewiele.
Obaj zamyślili się na temat stanu finansów P.J., jeden z nich ponuro, drugi — niefrasobliwie. Sędziwa kelnerka przyniosła posiłek, który na statku nazywałby się obiadem, a tu uchodził za lunch. Z talerza Martineza unosił się zapach letnich ziół, ale Martinez ich nie znał. Kelnerka odeszła, spowita chmurą włosów.
P.J. zanurzył łyżkę w zupie. Twarz mu się rozpogodziła.
— Chciałbym powiedzieć, że według mnie jesteś bardzo inteligentny — oświadczył.
— To miłe z twojej strony — odparł Martinez, zdziwiony tą deklaracją. Nałożył sobie pasztetu na skórkę chleba.
— Dokonałeś cudów na wojnie, od pierwszego dnia. Od pierwszej godziny.
Martinez wyprostował się nieco, próżność uniosła mu podbródek. Pochwała od nieuka to mimo wszystko pochwała.
— Dziękuję. — Włożył chleb do ust. Tłuszcz z pasztetu rozpływał się na języku.
— Ja też — P.J. westchnął — chciałbym w czymś uczestniczyć. Naprawdę chciałbym przyczynić się do walki z Naksydami. — Spojrzał na Martineza szerokimi brązowymi oczami. — Co powinienem zrobić, jak sądzisz?
— Jesteś za stary na akademię wojskową, więc flota jest wykluczona — stwierdził Martinez, mając nadzieję, że to prawda. Przeraziło go to, że P.J. mógłby dostać się do floty. Prawdopodobnie przydzielono by mu dowództwo statku czy coś podobnego.
— I nie nadaję się do służby cywilnej — rzekł P.J. — Poza tym służba cywilna nie przebiega w zasadzie na linii frontu. Przez chwilę myślałem, żeby zostać donosicielem…
— Czym? — Martinez był oszołomiony.
— Donosicielem. — P.J. pedantycznie wycierał wąsy serwetką. — Legion Prawomyślności zawsze nakłania nas, żeby donosić na zdrajców, wywrotowców i tak dalej, pomyślałem więc, że wejdę do grupy wywrotowej i spróbuję trochę szpiegować.
Martineza oczarował ten koncept: lord Pierre J. Ngeni, tajny agent.
— Czy mówiłeś komuś o tym pomyśle? — spytał, rozsmarowując sos na chlebie.
— Nie, sam to wymyśliłem.
— Tak jak się spodziewałem. — Nabrał pasztetu. — Idea ma wszelkie znamiona niezrównanego umysłu.
P.J. był zadowolony.
— Dziękuję, lordzie Gareth. — Na twarzy P.J. pojawił się grymas. — Napotkałem jednak pewien problem. Nie znam żadnych zdrajców i wszyscy zdrajcy to Naksydzi, a ponieważ nie jestem Naksydem, trudno byłoby mi wejść do ich grupy, prawda? Tak więc plan nie zadziałał.
Martinez cały czas żuł starannie, wreszcie przełknął.
Читать дальше