Wypolerowano nawet pociski w wyrzutniach, a wszystkie zadrapania zielonej jak trawa farby, pochodzące od automatycznych ładowarek, zostały usunięte.
A teraz Martinez zobaczył grupę Naksydów. Czmychające, tupiące stopy jak zwykle niosły ich z szybkością rakiety po szerokim, gumiastym chodniku, na zewnętrznej stronie stacji pierściennej. Grupa zatrzymała się z kołysaniem przy śluzie „Niezłomnego”, następnego po „Koronie” — licząc w kierunku obrotu stacji — dokującego statku. Na displeju Martinez widział ich migające bluzy z tkaniny kameleonowej. Naksydzi patrzyli na śluzę „Niezłomnego” i na displeje swoich rękawów.
Nie rozumiał, co robią, ale z pewnością nie przeprowadzali żadnej inspekcji.
Martinez sięgnął do dżojstika, sterującego kamerą bezpieczeństwa, i przybliżył widok grupy Naksydów.
Nie dowodził nią Kulukraf. Był tam starszy kapitan, kilku poruczników i – co dziwne — dwa razy więcej chorążych. Przechodzili tę samą procedurę, którą Martinez widział wczoraj — wskazywanie, narada, migotanie. Martineza zaintrygowała obecność w grupie starszych specjalistów. Po co byli potrzebni? Właśnie zamierzał przybliżyć obraz, aby rozróżnić naszywki specjalności na mundurach chorążych, kiedy grupa ruszyła.
Przebierający gorączkowo stopami Naksydzi zniknęli z pola widzenia kamery.
Martinez powiódł za nimi obiektywem i zobaczył, że zatrzymali się piętnaście kroków przed śluzą „Korony”. Kameleonowe bluzy już migotały czerwonymi wzorami. Martineza opanowała frustracja, że nie potrafi odczytać ich przekazów.
Przypomniało mu się, że flota ma niedoskonały program tłumaczący z naksydzkiego języka wzorów. I że ten program prawdopodobnie zainstalowano na komputerach „Korony”. Wcisnął przełącznik „Nagrywanie”, z zamiarem odcyfrowania tej rozmowy później, a potem przybliżył obraz na tyle, że widział naszywki na rękawach chorążych, którzy trzymali się za swymi zwierzchnikami w podyktowanym szacunkiem oddaleniu.
Naszywki zbrojeniowców, zauważył. Inżynierowie. I żandarmi, choć bez zwykłych czerwonych pasów i opasek na ramieniu, które nosili podczas służby.
Czemu te trzy specjalności? Martinez przypuszczał, że zbrojeniowcy i inżynierowie mogą pomagać przy inspekcjach hangarów broni i maszynowni, ale nigdy nie widział ich podczas takich inspekcji. A po co w tym wszystkim żandarmi?
Naksydzi przeszli zgodnie z ruchem obrotu do doku „Perigeum” i wykonali tę samą procedurę. Martinez śledził ich kamerą i zapisywał wzorce czerwonego migotania. A potem się zastanawiał, co też ci Naksydzi robią.
Ze swojego stanowiska miał dostęp do większości kamer ochrony na stacji. Zaczął wyświetlać obrazy z tych kamer na innych displejach.
Wokół pierścienia poruszały się inne naksydzkie patrole. Wszystkie zachowywały się tak, jak patrol w tej części doku, gdzie stacjonowała „Korona”. Lekki szwadron Terran miał własne grupy odwiedzających, tak samo jak ciężka dywizja obsadzona przez Daimongów.
Przy stanowiskach, zajętych przez dwie dywizje naksydzkie, nie dostrzegało się żadnej niezwykłej aktywności. Jedynymi dokami, które odwiedzali Naksydzi, były te okupowane przez dywizje nienaksydzkie, te, które w ostatnich manewrach nosiły nazwę „Buntownicy”.
Zbrojeniowcy, myślał. Inżynierowie. I żandarmi.
Jeśli ktoś chce wejść na pokład i przejąć statek, najpierw powinien zabezpieczyć pociski z zabójczymi głowicami z antymaterii, a do tego potrzeba zbrojeniowców. Inżynierowie są od zabezpieczenia silników, które wykorzystują niebezpieczną antymaterię jako paliwo i których płonącą żagiew można użyć jako broni. Oficerowie byliby potrzebni do obsadzenia sterowni i sterowni pomocniczej. A uzbrojeni wojskowi policjanci znacznie ułatwiliby całe zadanie.
W myślach Martineza zadźwięczały dzwonki alarmowe. Zogniskował kamery bezpieczeństwa na grupy Naksydów i rozpoczął rejestrację obrazów.
A potem zaczął szukać programu tłumaczącego migoczące naksydzkie komunikaty.
Odkrył, że paciorkowe wzory nie tłumaczą się zbyt dobrze. Taki sposób komunikacji ewoluował, pomagając gromadom Naksydów w ściganiu ofiar w sawannie; był bardzo idiomatyczny i silnie zależny od kontekstu. Zawierał na przykład około dwudziestu pięciu sposobów migania „tak”, zależnie od sytuacji i adresata. Wzory mogły znaczyć cokolwiek — od prostego potwierdzenia do zdania: „Ten nędzny osobnik jest wstrząśnięty przenikliwością rozumowania jego ekscelencji”.
Istniał również sztywny wzorzec symboli całkowicie jednoznacznych, stosowanych w sytuacjach militarnych, wymagających absolutnej jasności, ale ci Naksydzi ich teraz nie używali. Zdawało się, że prowadzą nieformalną rozmowę w slangu. Martinez uważał to za podejrzane, zwłaszcza że w grupie byli zarówno oficerowie, jak i szeregowcy. Naksydzi instynktownie płaszczyli się przed przywódcami stada, którzy z kolei zachowywali się wobec podwładnych z wysoce sformalizowaną arogancją: nie mógł sobie wyobrazić naksydzkich zwierzchników, rozmawiających z podwładnymi i używających podobnie nieformalnego języka.
Martinezowi przychodziło do głowy jedyne wyjaśnienie takiego braku formalizmu i idiomatyczności migającego dialogu: Naksydzi dążyli do tego, by ich konwersacja była jak najmniej zrozumiała dla osób postronnych.
Niemniej jednak coś przetłumaczyć się dało. Niejednokrotnie pojawiał się wzór, który oznaczał albo „odległe współrzędne”, „zapylony grunt”, albo „cel” — Martinez obstawiał „cel”. Inne wzorce były bardziej jednoznaczne: „ruszaj się szybko”, „zabezpiecz”, „rój”. Ten ostatni symbol — jak wyjaśniał program — oznaczał myśliwską taktykę polowania na grubego zwierza. Wiele wzorów wyrażało mniej więcej to: „Rozkazy waszej lordowskiej mości zostaną bezdyskusyjnie wypełnione” albo „Ten nędzny osobnik dziwuje się wielkości pańskiej…” — tu następowało coś, co znaczyło albo „tylne kwatery”, albo „drzewo gemel”. Oba te określenia raczej nie pasowały do sytuacji.
Były inne odniesienia do „zimnego oceanu” i „sali dywanu”, zwroty tak idiomatyczne, że program tłumaczący odmówił przypisania im znaczeń. Jeśli chodzi o resztę, program nie chciał nawet zgadywać.
Martinez śledził grupy Naksydów kamerami, aż zakończyli swą misję. Szeregowcy wrócili na swoje okręty, a oficerowie poszli na „Majestat Praxis”, flagowy statek Dowódcy Floty Fanaghee, prawdopodobnie, by złożyć raport.
Martinez długo i ponuro patrzył na mnogie displeje. Rozmyślał. Potem zapisał wszystkie nagrania i tłumaczenia do swego pliku osobistego. Oczyścił ekrany i włączył displej na rękawie.
— Kontakt z Alikhanem — polecił. Alikhan odpowiedział po kilku sekundach.
— Milordzie.
— Przyjdź natychmiast do sterowni pomocniczej. Zaraz tam będę.
Alikhan nie okazał ani szczypty zdziwienia tym niezwykłym rozkazem.
— Tak jest, milordzie.
Martinez wstał z fotela i rozejrzał się po sterowni. Przy stanowisku, które monitorowało systemy statku, siedział kadet Vonderheydte. Nachylony nad displejem prawdopodobnie cenzurował pocztę. Drugi sygnalista Blanchard z oddziału Martineza drzemał nad konsolą komunikacyjną. Poza nimi w sali nie było nikogo.
— Vonderheydte.
Drobny żółtowłosy kadet otrząsnął się i wyprostował.
— Tak jest, lordzie poruczniku?
— Do mego powrotu dowodzi pan wachtą.
— Tak jest, dowodzę wachtą, milordzie.
Martinez przesuwał swe displeje w górę, aż znalazły się na właściwych miejscach. Potem wyszedł z zamkniętej klatki dowodzenia i ruszył do wyjścia. Wahał się przez chwilę — Vonderheydte już wcześniej trzymał wachty, ale zwykle Koslowski lub Martinez przydzielali mu doświadczonego bosmana.
Читать дальше