pracujesz, pracujesz!” — kręciło mu się po głowie. Z dawnych czasów, jeszcze od nieudanego doświadczenia z helem, które w innych rękach zakończyło się odkryciem zjawiska nadciekłości, Azarow w głębi duszy pieścił nadzieję, że zobaczy, znajdzie i zrozumie coś nowego w przyrodzie. Marzył o odkryciu słodko i bojaźliwie jak młodzieniec o utracie niewinności. Ale nie wiodło mu się. Innym się wiodło, a jemu nie. Była wartościowa, potrzebna, odznaczona wieloma nagrodami tytułami praca, ale nie było odkrycia — korony poznania.
I oto w powierzonym mu Instytucie dokonało się bez niego i przeszło mu koło nosa ogromne odkrycie, w porównaniu z którym cała jego działalność i działalność całego Instytutu wydawała się czymś drobnym i niezauważalnym! Obeszło się bez niego. Więcej: wyglądało na to, że go celowo unikano, „Jakże to? Cóż on — uważał mnie za nieuczciwego? Czy dałem powód, aby tak o mnie myślano?” Dawno już członek Akademii Nauk, profesor Azarow, nie doznawał tak silnych emocji jak w tej chwili.
— No, tak… Podzielam pana radość z odkrycia, panie inżynierze — ciągnął profesor — niemniej jednak jestem głęboko urażony i rozgoryczony z takim stosunkiem do mnie. Może zabrzmi to szokująco, ale ta sprawa ma dla mnie znaczenie już nie jako dla pracownika nauki i dyrektora Instytutu, pańskiego przełożonego, ale jako człowieka: dlaczego tak? Przecież nie mógł pan nie rozumieć, że poinformowanie mnie o tej pracy nie tylko nie zaszkodziłoby panu, ale nawet pomogło… zapewniłbym panu właściwe kierownictwo, konsultacje. Jeśli uważałbym, że należy zasilić pański temat pracownikami lub wyposażeniem, to nie nastręczyłoby to żadnych trudności. Więc dlaczego? Oczywiście, nawet nie dopuszczam myśli, że obawiał się pan o swoje autorstwo…”
— Ale jednak nie mógł się pan powstrzymać przed wypowiedzeniem jej — uśmiechnął się ze smutkiem Kriwoszein. — No, tak. W ogóle to dobrze, że ten fakt jest dla pana ważny przede wszystkim jako dla człowieka, to pocieszające… Przez jakiś czas wahaliśmy się, czy opowiedzieć panu o pracy, czy nie, próbowaliśmy się z panem skontaktować, ale kontakt nie udał się. Potem doszliśmy do wniosku, że na razie, na etapie poszukiwań, tak będzie lepiej. — Kriwoszein podniósł głowę, popatrzył ha Azarowa. — Nie bardzo wierzyliśmy w pana, panie profesorze. Dlaczego? Choćby dlatego, że i teraz, nie znając okoliczności, próbował pan przede wszystkim ustawić autorów na właściwym miejscu: Wiener wysuwał… A cóż ma z tym wspólnego Wienerowska „telewizyjna” koncepcja, u nas wszystko jest całkiem inaczej! I co za konsultacje byłyby możliwe: czy pan, członek Akademii Nauk, dopuściłby do okazania swojej niewiedzy przed podwładnymi inżynierami?… I jeszcze dlatego, że wiedząc doskonale, że wartość pracownika naukowego nie zależy „od stopnia ani tytułu, nie odważył się pan nigdy choć odrobinę uszczuplić „utytułowanych” w ich „prawach” do kierowania, do stanowiska, do nieomylności sądów… Czy pan przypuszcza, że nie wiedziałem od początku, jaką rolę miałem odegrać w organizowaniu tej pracowni?
Czy sądzi pan, że na to ostatnie doświadczenie nie miało wpływu pańskie uprzedzenie do mnie po skandalu z Chiłobokiem? Dlatego właśnie śpieszyłem się i ryzykowałem… Gzy sądzi pan, że nie miała wpływu i ta okoliczność, że w naszym Instytucie zamówienia na wystawy i różne inne pokazówki mają zawsze pierwszeństwo przed tym, co jest konieczne do badań?
— Przepraszam pana, ale to już jest czepianie się drobiazgów, panie inżynierze! — skrzywił się z rozdrażnieniem Azarow.
— Ale te drobiazgi wytworzyły nasz sąd o panu, innych danych nie było. Albo jeszcze taki drobiazg, że taka… taki… no, słowem, Chiłobok, dzięki pana pobłażliwości czy poparciu, jak pan woli, nadaje ton Instytutowi. Pewnie, przy Chiłoboku przewagę intelektualną można odczuwać nawet w łaźni!
Twarz Azarowa spurpurowiała; co innego, kiedy człowiek sam dochodzi do jakiegoś wniosku, a co innego, kiedy mówią o tym podwładni. Kriwoszein zrozumiał, że przesadził, i spuścił z tonu.
— Chciałbym, żeby mnie pan właściwie zrozumiał, panie profesorze. Bardzo chcielibyśmy, żeby pan uczestniczył w naszej pracy, dlatego właśnie, a nie po to, żeby pana obrażać, mówię wszystko, co myślę. Wielu rzeczy jeszcze nie rozumiemy: człowiek jest systemem złożonym, a maszyna, która go wytwarza, jest złożona jeszcze bardziej. Pracy starczy tu dla tysiąca pracowników. To jest właśnie nasze marzenie: wciągnąć do pracy mądrych, utalentowanych, wykształconych ludzi… Ale, widzi pan, w tej pracy nie wystarczy być tylko uczonym.
— Chciałbym mieć nadzieję, że jednak zaznajomi mnie pan bardziej szczegółowo z treścią pracy. — Azarow stopniowo opanowywał się odzyskując poczucie humoru i wyższości. — Być może jednak przydam się panu i jako pracownik naukowy, i jako człowiek.
— Oby tak było! Oczywiście, najprawdopodobniej zaznajomimy pana… nie ja sam decyduję, ale zaznajomimy. Pan jest nam potrzebny.
— Panie inżynierze — profesor wzruszył ramionami. — Przepraszam bardzo, ale czy pan przypadkiem nie ma zamiaru dyskutować sprawy dopuszczenia mnie do waszej pracy z pańskim praktykantem-laborantem?! O ile się orientuję, nikogo więcej w pracowni nie ma.
— Tak, z nim też… O Boże! — Kriwoszein ciężko westchnął. — Gotów pan jest uwierzyć, że maszyna może zrobić człowieka, ale dopuścić, że w pracy laborant może znaczyć więcej od pana, to jest już ponad pańskie siły! Nawiasem mówiąc, Faraday też był laborantem, ale czyim, tego już dzisiaj nikt nie pamięta… Musi pan się jednak przyzwyczaić do myśli, że jeśli przyjdzie pan do nas — a mam nadzieję, że pan przyjdzie! — wtedy skończy się to protekcjonalne „jesteśmy waszymi ojcami, a wy naszymi dziećmi”. Będziemy pracować i tyle. Nikt z nas nie jest geniuszem, ale też nie ma między nami Chiłoboków…
Spojrzał na Azarowa — i urwał wstrząśnięty: profesor uśmiechał się! Uśmiech był nie tak fotogeniczny jak dla fotoreporterów i nie tak inteligentny jak podczas obliczonej na aplauz repliki na Radzie Naukowej czy seminarium, ale prosty i szeroki. Wyglądało to niezbyt pięknie wskutek obfitości zmarszczek, które pojawiły się na twarzy Azarowa, ale bardzo sympatycznie.
— Niech pan posłucha — powiedział profesor — urządził mi pan taką łaźnię, że… no, głupstwo (1) Czytelnik proszony jest, by nie zapominał, że czyta powieść fantastycznonaukową (przyp. aut.)
. Strasznie się cieszę, że pan żyje!
— Ja też — tylko tyle potrafił odpowiedzieć Kriwoszein.
— A co będzie z milicją?
— Myślę, że i ich uda mi się… no, jeśli nie uciszyć, to choćby uspokoić.
Kriwoszein pożegnał się i wyszedł. Azarow długo siedział bębniąc palcami po szklanym blacie biurka.
— No, tak… — powiedział.
I ani słowa więcej.
„O czym jeszcze trzeba pamiętać? — przypominał sobie Kriwoszein idąc ku przystankowi trolejbusowemu. — Aha, jeszcze tamto.”
„…30 maja. A jednak ciekawe byłoby obliczyć: jechałem ze swoją zwykłą szybkością spacerową — 60 kilometrów na godzinę. Ten idiota w zielonym „Moskwiczu” przejeżdżał szosę w poprzek, to znaczy jego szybkość w stosunku do drogi była równa zeru. A i szybkość własna „Moskwicza”, szczerze mówiąc, niewiele różniła się od zera. Jakby traktorem jechał… Kto takim osłom daje prawa jazdy? Jeżeli już przecinasz szosę z naruszeniem przepisów, zrób to przynajmniej szybko! A ten… to szarpnie do przodu na metr, to zahamuje. Kiedy zrozumiałem, że „Moskwicz” mnie nie przepuści, nie zdążyłem nawet nacisnąć na hamulce.
Читать дальше