– Iiileeee? Teeń, teree, teeeń – ciągnął tamten. – Cooo tooo zaaa… – Nie dokończył, zaczął wstawać z krzesła, jakoś strasznie ospale. – Nooo, pooołóóż sieee iii nieee ruuuszaaaj. Zaaaraaaz wraaacaaam! Tyylkooo siee trzyyymaaaj, niee mdleeej miiii tuuu!
I niby popędził do drzwi, ale też jak pokraka. Podniesie nogę, potrzyma w górze, potem opuszcza. Niby się śpieszy, a ledwie rusza nogami. O, to on sam raczej się nadaje do wariatkowa.
Krótko mówiąc, brodaty zniknął. Na pewno chce, żeby Szarego szybciej odwieźli do czubków.
Tu nie było co marudzić. Ledwie drzwi zamknęły się za konowałem, Szary zerwał się z łóżka i skoczył do okna.
E tam, to parter.
Szarpnął ramę. Była widocznie całkiem stara, spróchniała, bo wyleciała z zawiasów. I szkło się posypało. No i chuj z nim!
Szary miał na sobie majtki i szpitalną koszulę. Głupio tak chodzić po ulicy. Ale co zrobić?
Włożył na nogi kazionne kapcie z ceraty, żeby się nie pokaleczyć o odłamki. Nakrył parapet kołdrą.
Hop, i już był na zewnątrz. Chyba nikt nic nie widział.
Przez podwórze szpitalne wolno pełzła ciężarówka.
Szary pochylił się i ruszył biegiem wzdłuż budynku.
Potem skok przez trawnik do płotu. Podskoczył, i to tak zręcznie, że od razu chwycił za krawędź. Lekko przeskoczył na drugą stronę, zeskoczył na chodnik i dopiero wtedy uspokoił się, odetchnął z ulgą.
A chuja wsadzicie mnie do Buzykina!
Kastalety też się uspokoiły, wystukiwały już nie „toko tak”, ale poprzednie niespieszne „to tak, to tak”.
Uff!
Teraz trzeba było się zastanowić, dokąd iść.
Chyba do domu. Ubrać się normalnie i dać dyla, zanim przyjedzie sanitarka zabrać go do czubków.
Ale w domu jest ojczym.
To co robić?
Nagle Szary przypomniał sobie, że w autobusie, na chwilę przed katastrofą, przyszła mu do głowy myśl: poprosić Müllera, żeby nastraszył Rożnowa i dał gadzinie po ryju.
Czas był odpowiedni: trzecia. Chłopaki na pewno już ciągną do kotłowni, gdzie sonderkommando ma stykówę, albo, jak kazał mówić Müller, sztab.
Ze szpitala do kotłowni jest niedaleko. Można tam nawet w majtkach się przekraść.
Obcina wyszła
Z początku wydało mu się, że wszystko gra. W sztabie zastał Gazera i Wowę, a wkrótce przyszedł sam Müller. I tak fajnie go powitali: podnosili oczy do góry, klepali po ramieniu, mówili, że teraz Szary, kurde, przeżyje sto lat, i tak dalej. Ale kiedy odwołał na bok gruppenführera i przedstawił sprawę, wszystko poszło w pizdu.
– Ty co, masz nierówno pod sufitem? – zdziwił się Müller. – A bo to mój interes szarpać się z twoim ojczymem? Za kogo mnie masz – Figaro tu, Figaro tam? Nie wciągaj kommanda w swoje domowe układy. To twoja broszka, nie moja.
Słuchając stukania za Chiny niechcących wylecieć z głowy kastaletów („to tak, to tak”), Szary smętnie patrzył na żelazny krzyż, wyglądający spod skórzanej kurtki Müllera. Gruppenführer chwalił się, że krzyż jest prawdziwy, ściągnięty rzekomo ze szkieletu Niemca znalezionego w lesie, na bagnach. Ale chyba zalewał. Jego ciotka pracuje w Mosfilmie i pewnie podwędziła z magazynu, tam mają różne mundury i blaszki.
– To gdzie ja pójdę? – cicho powiedział Szary. – W domu Rożnow chleje już któryś dzień. Szpital naśle gliniarzy, zawiozą mnie do psychicznych. A ja, sam widzisz, nie mam ani siana, ani łachów. I ani kopiejki. Mniej niż zero.
– Dobra, kopsnę ci piątkę, to się na razie przemelinujesz – okazał wspaniałomyślność gruppenführer.
A chłopaki jakoś go tam ubrali. Wowczik poszedł i przyniósł stare pepegi i koszulę. Gazer przytachał z garażu kombinezon ojca, cały czarny od smaru.
Szary się ubrał i znowu poszedł do Müllera. Nie miał ochoty się prosić, ale trzeba było. Opuścił głowę i jeszcze raz spróbował:
– Wiesz, żeby chociaż zgred cykora dostał, co? Powiedziałbyś mu coś takiego… „Jak jeszcze raz Szarego ruszysz, to ci kosę sprzedamy”. Wtedy na pewno w pory nawali. Dostanie trzęsiączki.
Gruppenführer nie odpowiedział. Wtedy Szary podniósł oczy i zobaczył, że samemu Müllerowi trzęsie się dolna warga – opadła i drży. Szef sonderkommanda patrzył gdzieś ponad ramieniem Dronowa.
Wtedy Szary zauważył, że ucichła i reszta sondziarzy, którzy byli w kotłowni. Gazer spochmurniał, a Wowczik mrugał oczami i zrobił się cały blady.
Szary się obejrzał i też zamrugał.
W drzwiach kotłowni stało czterech syczowskich: Arbuz, prawa ręka ich szefa, Baniaka, a z nim żołnierze. Jeden to Skok, drugi Bryka, a ksywy trzeciego Szary nie znał – zgarbiony, w ośmioklinowej cyklistówce, a łapy jak kleszcze zwisają mu, niczym małpie, prawie do kolan.
Mordy mieli wszyscy czterej takie, że Szaremu momentalnie zaczęły dygotać kolana.
– Co, sondy, w dupach się wam poprzewracało? – spytał Arbuz i splunął. – Obmyłeś frajera na betonówce, Müller? Czy cię Baniak nie ostrzegał: siedź cicho na swojej Kujbyszówce i nie leź, gdzie nie trzeba? I co, gdzie Kujbyszówka, a gdzie betonówka? Obcina wyszła, sam sobie możesz podziękować. Bo odpowiesz za to.
– Co ty mi tu lepisz? – Müller próbował trzymać fason. Przygryzł wargę, żeby nie drżała. – Jakiego frajera?
– Nie lej wody. Ty go robiłeś, nikt inny: blondyn w czarnym. Frajer poszedł na mendownię, do majora Jewdokimowa, i wyszczebiotał. Major wezwał Baniaka i mówi: o niczym nie wiem, betonówka to twój rejon. Oddajesz szmal i papiery, a jak nie, to sam wiesz. No więc tak, śmieciu. Papiery oddajesz, pięćdziesiąt pięć to samo. I jeszcze dwa razy po pięćdziesiąt pięć. Kara.
Wyszło na to, że pobity wujo poszedł i zakapował psom! Podstawił marnych sondziarzy samemu Baniakowi, hersztowi syczowskich, z którymi kto zacznie, ten już nie ma po co żyć.
Choć tamtych było czterech i sondziarzy też czterech, o walce nawet nie było co myśleć. Taki paker jak Arbuz sam by wszystkich załatwił, na leżąco wyciska sto osiemdziesiąt kilo, Szary widział to na własne oczy.
– A skąd ja tyle siana wezmę? – spuścił z tonu sondziarski gruppenführer. – Trzy razy po pięćdziesiąt pięć? Sto sześćdziesiąt pięć, kurna!
– A nie chcesz w…? – Gazer zacisnął pięści i ruszył bykiem na syczowców.
Arbuz nawet nie wyjął rąk z kieszeni, tylko dał Gazerowi potwornie mocnego i szybkiego kopa w krocze. Gazer zgiął się wpół.
A to baran! Przez niego teraz wszystkim połamią kości!
Ze strachu kastalety tkwiące w głowie Szarego zapomniały o „to tak” i dały po czaszce gęstym „toko tak, toko tak!”.
– Dalej, bić ich! – rozkazał Arbuz.
Szary chciał dać dyla do wyjścia, przeskoczyć między syczowskimi, ale źle obliczył i uderzył barkiem Arbuza. A już całkiem parszywie wyszło, że Arbuz zawadził o coś obcasem, czy jeszcze z jakiegoś innego powodu od tego uderzenia runął na wznak. I najwyraźniej solidnie pierdolnął głową o beton.
Szary dosłownie zamarł z przerażenia.
Trzeci z syczowskich byków, ten z nieznaną ksywką, powoli obrócił się do Szarego, wyszczerzył zęby i uniósł pięść z przerażającą powolnością.
Wtedy Szary pisnął, pchnął go w pierś, wyleciał jak strzała z kotłowni i jak nie da w długą przez podwórze! Szalony stukot kastaletów popędzał go niczym zająca.
Czyli teraz już miał przechlapane na całej linii.
Zostawił kolegów w biedzie – to raz.
Wariatkowo go ściga – to dwa.
No, a w domu – Rożnow.
Trzeba się wynosić z Basmanowa, pędzić, gdzie oczy poniosą. Dla Szarego nie ma już tutaj życia.
Читать дальше