Piątego dnia Rob oświadczył mamińskiej:
– Dobra, dosyć tego leniuchowania. Jestem zdrowy. Jutro idę do szkoły.
Zachód Sołncewa
Na spotkanie ze świadkami jego kolinogórskiej wpadki Rob szedł z zaciśniętymi zębami. Specjalnie poczekał na dzwonek – nie starczyło mu odwagi, żeby wejść do klasy przed nauczycielem. Cała nadzieja w tym, że historia z katastrofą autobusową jakoś utemperuje prześmiewców. Żeby wzbudzić większą litość, kochanek Lady Własnołapskiej zabandażował sobie głowę, a rękę umieścił na czarnym temblaku (to już dla lepszego efektu).
Postał chwilę przed drzwiami, nabierając śmiałości. Zapukał.
– No, kto tam znowu? – rozległ się surowy głos Borisa Siergiejewicza. – Wejść! A gdybyś tak miał na pociąg albo samolot się spóź…
Ale kiedy nauczyciel zobaczył, jak zza drzwi wylania się zabandażowane czoło Roberta, jego twarz wyraźnie złagodniała.
– Aha, to Darnowski. Wypisali cię? – Widać było, że belfer chce powiedzieć coś życzliwego, ale nie potrafi. Taki już z Borisa Siergiejewicza był gbur, nie bez powodu zyskał miano Tutenchamona. – No dobrze, miejmy nadzieję, że do wesela się zagoi. – Wzniósł się na wyżyny współczucia, próbując niezręcznie zażartować.
– Nie zdąży – głośno powiedział z ławki Pietia Sołncew. – Darnowski żeni się już niedługo. Z pewną lady.
Rob zmartwiał. Tego się właśnie obawiał. Czyżby cała klasa orientowała się, jak został zhańbiony?
Ale prychnął śmiechem tylko Saszka Łucenko, przydupnik Sołncewa. Poza tym nikt nawet się nie uśmiechnął; w tym także ci, co byli na daczy u Reginki. Na Roba i jego lipne rany patrzono ze współczuciem, a ta i owa spośród dziewcząt skrzywiła się żałośnie.
A dlaczego Sołncew tak się rzuca? – pomyślał nagle Rob. Dziwne. Mimo wszystko kolega, można powiedzieć, wrócił z tamtego świata. Coś tu się nie zgadza.
Uważnie popatrzył w uśmiechniętą twarz prześladowcy. Jedno oko Sołncewa mrugnęło wyzywająco, potem błysnęły oba i rozległ się urywany głosik, który cichutko wyszeptał: Wie czy nie wie? Chuja. A skąd.
– Wiem, wiem – głośno powiedział Rob, choć nie zrozumiał wcale, czego się Sołncew boi.
Pietka zamrugał. Aha! W dziesiątkę!
– Co wiesz? – z roztargnieniem spytał Boris Siergiejewicz. – Siadaj na miejsce. Kontynuujemy lekcję. A więc, jak zwykle, najpierw krótka rozgrzewka z chronologii.
Darnowski zajął swoje miejsce, ale na razie nie patrzył na prawo, tam gdzie siedziała Reginka. Do tego potrzebna była odpowiednia doza męstwa.
Na historii Rob odnosił sukcesy mniejsze niż w reszcie przedmiotów. Siły wytwórcze, stosunki produkcji, walka klasowa – to jeszcze pół biedy, ale kucie dat na pamięć mu nie szło. Oprócz tego miał niedobre przeczucie, że Boris Siergiejewicz zamierza postawić mu na drugie półrocze (a co za tym idzie, na koniec roku) czwórkę, a wtedy – żegnaj, medalu!
Nauczyciel podniósł oczy znad dziennika i zapytał:
– Może ktoś na ochotnika?
Rob od razu podniósł rękę.
– Hm, szaleństwu dzielnych śpiewamy pieśni… – wymruczał Boris Siergiejewicz, patrząc na niego sponad okularów szarymi oczami. – No proszę, pokój w San Stefano?
Osiemsetsiedemdziesiątósmy - od razu usłyszał Rob łagodny głos, z zaśpiewem.
– Tysiąc osiemset siedemdziesiąt osiem – powiedział z przekonaniem.
I dalej poszło jak po maśle: zadając pytanie, nauczyciel w myślach na nie odpowiadał. Cóż może być prostszego?
– Powstanie Pugaczowa?
– Od tysiąc siedemset siedemdziesiątego trzeciego do piątego.
– Doskonale. Zniesienie pańszczyzny?
– Tysiąc osiemset sześćdziesiąt jeden.
– A może pamiętasz dzień?
– Dziewiętnasty lutego.
– No, a… zdobycie Izmaiłu?
– Tysiąc siedemset dziewięćdziesiąt.
– Brawo. Widzę, że wypadek wyszedł twojemu umysłowi tylko na korzyść.
A śpiewający głos dodał: Piętkę, jasne, piątkę, i niech idzie do diabła. To już chyba łajdakiem trzeba być. Chłopak cudem ocalał.
Boris Siergiejewicz zasępił się, postawił w dzienniku ptaszka, a Rob zastanowił się: kto ma iść do diabła? Czyżby dyrektor? To on żąda od Tutenchamona, żeby odebrał Darnowskiemu medal? Aha, zapamiętamy.
Całą resztę lekcji szykował się do tego, żeby spotkać się wzrokiem z Reginą. Cóż wyczyta w jej oczach? Litość? Drwinę?
Ledwie zadźwięczał dzwonek, energicznie odwrócił się w prawo.
Ale Regina, dotąd co chwila na niego popatrująca (widział to, zerkając w jej stronę), szybko spuściła głowę. Miała wygląd winowajczyni.
Wokoło wszyscy łomotali krzesłami, trzaskali teczkami, zbierali się do wyjścia, a Rob i Regina zostali na swoich miejscach.
Krótko odpowiadając tym, którzy pytali go, jak się czuje (wszystko okej, tylko trochę głowa i szkłem przeciąłem rękę, nie ma o czym mówić), Darnowski czekał, kiedy w końcu zostaną we dwoje.
Nie doczekał się.
Podszedł Pietka, któremu, jak się okazało, też nie było spieszno na przerwę, mocno chwycił Roba za rękę powyżej łokcia i wysyczał mu do ucha:
– O czym to niby wiesz, męczychujku?
Darnowski podniósł głowę, popatrzył na niego i wyczytał groźbę w błękitnych oczach. Ale też i popłoch. Wewnętrzny głos Sołncewa drżał: Czyżby widział? Niemożliwe! Ani razu się nie odwrócił.
No i nadal nie wyczuł, cóż takiego mógł widzieć i gdzie ani razu się nie odwrócił, ale szepnął:
– Widziałem, Piotrusiu, wszystko widziałem. Ale nie pękaj, nikomu nie powiem.
Na pięknego sportsmena żal było teraz patrzeć, taki zrobił się szary i przygasł.
Rob, czując, że zwyciężył, chociaż nie wiadomo jakim sposobem, protekcjonalnie klepnął Sołncewa w policzek – raz i drugi. A tamten nic, nie zaprotestował.
– Dobra, Pietka, idź, ja mam tu do pogadania.
I nowa zagadka: Sołncew tylko pociągnął nosem. Wyszedł bez słowa, zostawiając Roba sam na sam z Reginką.
Ta siedziała jak przedtem z opuszczoną głową. Pierś pod szkolnym fartuchem szybko podnosiła się i opuszczała. Aż musiał sam siebie upomnieć: patrz w oczy, a nie na cycki.
– Wybacz mi – powiedziała cicho miss klasy. – To ja jestem wszystkiemu winna. Przeze mnie omal nie zginąłeś. Trzeba było nie drzeć się na głupiego Pietkę, tylko od razu kazać mu pobiec za tobą. Żeby cię przeprosił i przyprowadził z powrotem. Wtedy złapałby cię na przystanku autobusu, i nic by się nie stało.
– A on poszedł za mną? – zdziwił się Rob.
– Tak. Ale już pojechałeś. Przecież minęło co najmniej dziesięć minut.
Ach, to o to chodzi, zrozumiał Rob. Na przystanku czekałem nie dziesięć minut, tylko pół godziny. To znaczy, że Sołncew mnie widział, ale nie zawołał, żebym wracał. A teraz kombinuje, czy widziałem go wtedy, czy nie. Bo wychodzi na to, że przez niego nie wróciłem na daczę i miałem wypadek. I to przez to robi w pory? Ej, słaby ten Pietka. Dlatego ma taki cienki głosik.
– Wybaczysz mi, tak? – powtórzyła Reginka. – Proszę cię.
W końcu podniosła oczy, na rzęsach pobłyskiwały jej dwie łezki jak kryształki. Nie, nie jak kryształki, jak szmaragdy.
Pójdzie zadzwonić, że go wygnaliśmy z daczy. Albo gorzej, zaszczuli. Nie, nie pójdzie. Pęknięty - powiedział nieznajomy głos kobiecy – ani zły, ani dobry, najzwyklejszy w świecie, trochę nudny.
Rob nachmurzył się: co to za „pęknięty”? Aha, że pękł, zabujał się? Takie Reginka ma widać słówko na określenie swoich wielbicieli.
Читать дальше