Ale do domu trzeba zajrzeć. Dokąd pojedzie ubrany jak strach na wróble, w wytłuszczonym kombinezonie? I skąd weźmie forsę? Müller jednak nie zdążył dać mu tej piątki. Chociaż trochę trzeba wyciągnąć od matki. No i pożegnać się.
Może Rożnow już się schlał i śpi?
Toko tak!
Ale i tutaj Szary miał pecha. Widać całe jego szczęście wyczerpało się w wypadku.
Nie mógł otworzyć domu kluczem, bo ten został w szpitalu, razem z ubraniem i dokumentami. Musiał zadzwonić.
Nie otworzyła matka, tylko Rożnow. Był w szarawarach, w wiszącej na plecach futbolówce. Szary od razu wyczuł, że ojczym osiągnął najgorszy etap pijackiego ciągu: nie może spać, jeść też nie, nawet płuca nie chcą wciągać tytoniu. Tylko chleje i szlag go trafia.
Jak Szary zobaczył u Rożnowa niezapalonego papierosa w kąciku ust, oczy w czerwonych żyłkach, liliową barwę policzków, to od razu zrozumiał, że po ptokach. I kastalety znowu przeszły na szybkość karabinu maszynowego.
– A-a-a-a-a-a, jeeeesteeeeś – zaśpiewał ojczym, szyderczo rozciągając sylaby – a pieeeprzyyyliiii, żee pooooood aaautooobuuus wpaaaadłeeeś. Chcieeeli mnieee naaaabrać? Rooożnooowaaaa niiikt nieeee naabieeerzee. Nooo, witaaamy gooościaaa, weejdź, młooodyyy człooowieeekuu!
Powoli, z lubością zaczął cofać prawą rękę, ściskając palce w pięść. Pewien był, drań, że Szary nigdzie nie ucieknie. Nie będzie śmiał ani uciec, ani nawet zasłonić się przed ciosem. Nie śpieszył się więc, rozkoszował zemstą.
Włochata pięść uniosła się ku twarzy Szarego, celując prosto w nos. Rożnow miał taki zwyczaj, kiedy był wyjątkowo wściekły: najpierw oślepi ciosem w nos, żeby się człowiek zalał krwią, potem lewą w żołas, ciosem w kark przewróci go na podłogę, a później będzie flekował, dopóki mu starczy zapału.
Ale dzisiaj jakoś wolno mu to szło. Widać za dużo wypił. Szary zdążył przysiąść, pięść trzasnęła zaś z całą siłą w futrynę. Chrupnęło solidnie, soczyście.
– Ooo, kuuurrrr… – zaklął ojczym, ale Szary, bojąc się następnego uderzenia, pchnął go dłonią.
Nie można powiedzieć, żeby silnie, Rożnow jednak odleciał do tyłu na przedpokój, rąbnął o ścianę i osunął się na podłogę.
Wybałuszył oczy z niedowierzaniem. Z rozbitej dłoni sączyła się krew. A gęba z czerwonej, wściekłej, nagle zrobiła się szara, przestraszona.
Nieoczekiwanie Szary poczuł się bardzo dobrze, po prostu wspaniale.
Podszedł i z glana przyłożył ojczymowi w ucho – aż głowa poleciała w lewo.
Potem z drugiej strony; wtedy poleciała w prawo.
Rożnow przymknął oczy i zachrypiał.
– Jak jeszcze raz ryja na mnie otworzysz, to ci kark skręcę. A za matkę – zabiję! – obiecał mu Szary. – Dowiem się, przyjadę i zabiję.
Przestąpił przez skulonego ojczyma i wszedł do pokoju. Odszukał świadectwo ukończenia ośmiolatki, metrykę urodzenia (dowód, niestety, został w szpitalu). Wyjął ubranie.
Potem ruszył do kuchni. Strasznie mu się chciało coś wszamać.
Tylko że w lodówce było pusto, jakby ją wymiotło. W oknie świeciło jaskrawe słońce, Szary zmrużył oczy.
Żeby chociaż wody się napić.
Z kranu wysunął się tęczowy pęcherzyk. Powoli, bardzo powoli opadł i stuknął o blachę zlewu. Pac!
Toko tak, toko tak, toko tak! – odpowiedziało szalone stukanie w skroniach.
Eksperymenty
W szpitalu miejskim, dokąd z rejonowego mamińska jednak przeniosła syneczka, potwierdzono diagnozę: fizycznych obrażeń nie ma, a o zadziwiającej anomalii psychicznej Rob nic nie powiedział. Zaproszono sławnego profesora neurologa, Kacnelsona, ale Darnowski, jak mógł, starał się zachowywać naturalnie i nie zaglądał w oczy luminarzowi neurologii. Bał się, że jeśli znowu zobaczy zielone iskierki, to się zdradzi. Kacnelson mimo wszystko coś przewąchal. Może właśnie dlatego, że uczeń dziesiątej klasy z uporem odwracał od niego wzrok.
Wyrok luminarza był następujący:
– Silny wstrząs, ale to nic dziwnego. Następstwa tak poważnej traumy psychicznej są trudne do przewidzenia. Istnieje tak zwany SS, Survivor Syndrome, zjawisko bardzo złożone i słabo zbadane przez naukę. Wiadomo jedno: tak jak każdy, kto przeżył katastrofę, musi pan na nowo ułożyć swoje relacje z życiem. Jak gdyby urodził się pan po raz drugi, ponownie osiągnął stan niemowlęctwa. Będzie pan musiał znowu uczyć się wszystkiego: chodzenia po ulicach, jazdy środkami komunikacji, nawiązywania stosunków z otoczeniem. Proszę się nie śpieszyć, nie denerwować. To proces powolny, obfitujący w najróżniejsze ryzykowne sytuacje i nagłe odkrycia.
Rob skorzystał więc z rady profesora, który nawet nie podejrzewał, jak bardzo trafił w sedno sprawy.
Uczeń dziesiątej klasy Darnowski nie czuł się niemowlęciem. Właściwsze tutaj byłoby inne porównanie: jak gdyby człowiek do siedemnastego roku życia był ślepy i nagle przejrzał, nauczył się widzieć, no, może nie cały otaczający go świat, ale na pewno ludzi. Okazali się wcale nie tacy, jak ów człowiek wyobrażał sobie na podstawie słuchu, węchu, dotyku i czego tam jeszcze? Aha, smaku.
Ludzie byli zarazem i prostsi, i bardziej skomplikowani, niż Rob myślał. A przede wszystkim przerażający.
Weźmy na przykład właśnie Kacnelsona. Jeden raz zajrzeć mu w oczy jednak było trzeba – kiedy świecił latarką w źrenice. Naturalnie, posypały się wtedy iskry. Dał się też wówczas słyszeć prawdziwy głos profesora, stary-stareńki, jakby ten miał sto lat. Przeżył – odezwał się ze smutkiem schowany w psychoneurologu staruszek. – Dlaczego akurat on? Pospolity, nieładny, pryszczaty, fałszywe oczka. A Miszeńka… Lepiej żeby ten leżał z roztrzaskaną czaszką… Stop. Stop. Stop. Spokojnie.
Za „pospolitego” i „nieładnego” Rob strasznie się obraził, ale potem, już po konsultacji, dowiedział się od zarządzającego oddziałem (właśnie owego brata Ziny Prokofjewny), że syn luminarza w zeszłym roku miał wypadek na motocyklu – przejechała go furgonetka. Darnowski się uspokoił: widocznie teraz Kacnelson po prostu nie może patrzeć na młodych ludzi.
A kiedy jechali ze szpitala do domu, zdarzyło się coś jeszcze gorszego. Niechcący – samo tak wyszło – zajrzał mamińskiej w oczy i podsłuchał taki tekścik, że omal nie padł: Dzięki Bogu, wszystko w porządku, wszystko w porządku, w domu zupa ogórkowa, jego ulubione kotlety, potem do łóżka, doktor o mocnym śnie, i można do Rafika, można, teraz można, ach ty, ach ty, zmienić majtki, stanik czarny, z koronkami…
Robert się przeraził. Rafik to na pewno Rafaił Sigizmundowicz, kolega mamy z roku, łysy, z brzuszkiem, cały kołnierz w łupieżu. Coś ostatnio często przychodził w odwiedziny, ale Robowi oczywiście nawet do głowy nie przyszło, że… Mamińska ma kochanka?! Stanik z koronkami? Czterdzieści cztery lata i koronki?!
Mamińska obmyślała jeszcze coś zupełnie pornograficznego, ale Rob zamknął oczy, potrząsnął głową.
– Co? Co? Głowa boli? – spłoszyła się mamińska. – Chciałam wieczorem skoczyć do biblioteki, popracować przy katalogu, ale jeśli źle się czujesz…
– Nie, czuję się okropnie dobrze. Lepiej nie można się czuć. Po wypadku – powiedział mściwie.
* * *
W ogóle od samego początku zrobiło się jasne, że życie z Prezentem od Losu (tak Rob nazwał swoją nowo nabytą zdolność) nie jest usłane samymi różami. Ciekawa rzecz, ale przy tym niebezpieczna. Można się takich rzeczy nasłuchać, że głowa boli.
Читать дальше