Wsiewołod Ignatjewicz, niezastąpiony w każdej sytuacji kryzysowej, zareagował natychmiast. Przyjechał sam, wsadził trzęsącego się zięcia do lincolna i z szaleńczą szybkością, wrzuciwszy na dach „koguta”, który został mu jeszcze z poprzedniego miejsca pracy, zawiózł Roberta do Kuncewa. Osobiście dopilnował, żeby chorego położono w oddzielnej sali, i pomimo późnej pory postawił na nogi wszystkich niezbędnych specjalistów.
Z diagnozą był kłopot. Ordynator oddziału oznajmił:
– Będziemy wykluczać kolejno wszystkie warianty, poczynając od najgorszego.
Przez kilka godzin pacjenta wożono z gabinetu do gabinetu: różne analizy, elektrokardiogram, USG, tomografia mózgu itede, itepe.
– No cóż – rzekł w końcu ordynator, kiedy przestudiował wyniki. – Wszystko niby w normie, a ogólny stan ciężki. Drżączka, arytmia, ból głowy, przygnębienie. Mamy tu raczej do czynienia z silną neurozą. Trzeba się skonsultować z Tichwińskim.
Nazajutrz zbadał chorego profesor Tichwiński, najważniejszy autorytet w dziedzinie chorób nerwowych o nietypowych objawach.
Robert, otępiały po pastylce nasennej i bardzo slaby, opowiedział, co się wczoraj zdarzyło. Oczywiście poza podsłuchanym w myślach dziewczyny życzeniem „szczęśliwej drogi”. Profesor odniósł się do wszystkiego z najwyższą uwagą, poprosił też, by historię o tym, jak kwiaciarka nagle zmieniła się w miss piękności, Darnowski opowiedział mu raz jeszcze, z najdrobniejszymi szczegółami. Zwłaszcza zainteresowały go oczy przypominające słoneczne promyki w błękitnej wodzie.
– Promyki, aha, tak, tak. – Tichwiński pokiwał głową. – Teraz rozumiem.
– Co pan rozumie?
– Na pana, młody człowieku, by użyć dawnego określenia, rzucono urok – najspokojniej w świecie wyjaśnił profesor, gryzmoląc coś w historii choroby.
– Co, co? – spytał Darnowski dosyć głupio i spróbował zajrzeć lekarzowi w oczy (wcześniej jakoś nie miał nastroju – tak źle się czuł).
Ciekawe, ciekawe, mhm, po prostu klasyka, ja jeszcze w siedemdziesiątym czwartym, no nic, dajcie trochę czasu, materiału coraz więcej, więcej, do Nobla się dokulamy jak nic - mruczał sympatyczny głos.
Słuchało się Robertowi profesora lepiej, niż podsłuchiwało – takie niesamowite rzeczy opowiadał.
– Tak zwany urok, albo inaczej „złe oko”, nie jest przesądem ani wymysłem folklorystów. Naukowo to nazywa się „zombifikacją wizualną” – czyli oddziaływaniem za pomocą wzroku na stan emocjonalny innej osoby. Różni Kaszpirowscy i Czumacy, których teraz wszyscy nazywają szarlatanami, w rzeczywistości nie są zwykłymi showmanami, ale ludźmi roztaczającymi energię wizualną o szczególnej intensywności. Pierwszy artykuł na temat tego mało zbadanego przez naukę zjawiska opublikowałem jeszcze w siedemdziesiątym czwartym roku. – Widać było, że profesor wsiadł na swego ulubionego konika, i teraz jemu samemu zaczęła się sączyć z oczu „energia wizualna”. – Zdolności tego rodzaju bardzo często spotyka się u ludzi o zaburzonej osobowości i o skłonnościach psychopatycznych. Do tej ostatniej kategorii niewątpliwie zalicza się pańska kwiaciarka. Z pewnością uważa się za oszałamiającą piękność, przy której cała reszta kobiet to szare myszki. Dopóki nie spotkał się pan z nią wzrokiem, widział ją pan taką, jaka jest w rzeczywistości. Ale wystarczyło, by nawiązała z panem kontakt wzrokowy, a swoje przekonanie od razu przekazała panu. Tego rodzaju oddziaływanie jest szokiem dla psychiki. Pański mózg chce wrócić do normy, odrzucić narzucony z zewnątrz ideogram. Stąd też pańskie paskudne samopoczucie.
– Ale… Ale ona jest naprawdę niesamowicie piękna – wyszeptał Darnowski. – Gdyby pan ją widział!
– No, to dopiero sprawdzimy. Spróbujmy odtworzyć wizerunek pańskiej rusałki. Kształt głowy?
Wziął papier, ołówek i gumkę i bardzo zręcznie, stosując się do wskazówek Roberta, naszkicował kobiecą twarz. Jeśli jakiś szczegół się nie zgadzał, korygował go, ścierał gumką, poprawiał. Po dziesięciu minutach z kartki patrzyła na Darnowskiego Anna, jakby sportretowana z natury.
– Dobra, spróbujmy to uporządkować. – Tichwiński pochylił głowę, oglądając portret. Skrzywił się. – Twarz nieproporcjonalnie wydłużona, trójkątna. Usta wąskie, prawie bez warg, niemal od ucha do ucha. Nos lepiej byłoby przedstawić z profilu, wówczas zobaczyłby pan, że niewiele jej brakuje do Pinokia. Zmiłujże się, młody człowieku, przypomnij pan sobie Nieznajomą Kramskoja! Wenus Botticellego! Kobiety Renoira! Przecież to okropna głuptaska ta pańska femme fatale.
Robert sam to teraz widział. Jak gdyby spadła mu zasłona z oczu, poczuł nawet falę gorąca ze wstydu.
Na sławnego mądralę, kowala swego losu, rzuciła urok wiejska idiotka!
– Wie pan, tylko proszę nie mówić tego mojej żonie – poprosił ze spuszczoną głową. – I teściowi. Raczej coś tam, że to nagła depresja, przemęczenie. Tylko bez szczegółów, dobrze?
– Proszę mnie nie uczyć etyki lekarskiej. – Profesor wyprostował się. Kapitalny przypadek, kapitalny, w sam raz do odczytu w Larnace, dwudziestosiedmioletni pacjent D. Mmm, nieco podatny na sugestię, mmm… - No jak, lepiej się teraz czujemy?
Robert wsłuchał się w siebie i nagle zrozumiał. Że jest całkiem zdrowy. Ani bólu głowy, ani kłucia w sercu. Tichwiński zdjął z niego urok. To się nazywa lekarz!
– Tak, wszystko w porządku.
– Mimo to niech pan poleży jeszcze na oddziale, poobserwuje; łagodne środki uspokajające też nie zaszkodzą. Zombifikacja wizualna – to nie żarty. Pan i tak łatwo się wywinął.
„My spod Moskwy”
Po tygodniu Robert wrócił do normalnego życia i o wstydliwym majowym epizodzie wolał nie pamiętać. Świadomość, że jest „nieco podatny na sugestię”, nie była zbyt przyjemna.
A to ci Dar. Okazuje się, że niektórzy mają silniejszy dar niż on. I bardziej niebezpieczny.
Polujący na cudze spojrzenia sam może okazać się ofiarą.
Skończył się maj (tfu!), lato rozkwitło i zwiędło, nadeszła ostatnia jesień wielkiego imperium. Ceny w sklepach jeszcze się trzymały, ale produkty znikały jedne po drugich. Najpierw przepadła kawa, potem ser, kiełbasa. Herbatę można było kupić tylko krasnodarską, trzeciego gatunku, a i po nią wystawało się w kolejce. Co chwila znikały papierosy, alkohol sprzedawano tylko na wymianę za puste butelki, „po dwie jednostki handlowe na osobę”. A na obrzeżach kraju już pachniało dymem i krwią, „niezłomny związek republik swobodnych” trzeszczał i zgrzytał, jak stary rzęch, gotowy rozsypać się, jeśli nie na najbliższym wyboju, to na następnym.
Temat pracy habilitacyjnej, którą pisał Robert, stracił wszelką aktualność, a sam cel, który niegdyś wydawał mu się kuszący (docent przed trzydziestką) – wszelki sens. Oznaki statusu i prestiżu się zmieniły, a Darnowski nadal przedzierał się przez dżunglę tam, gdzie już nie było żadnego Eldorado.
Sam zresztą to doskonale rozumiał, ale z przyzwyczajeniem i siłą bezwładu nie jest łatwo wygrać. Razem z olbrzymią większością rodaków popadł w dziwne odrętwienie, zafascynowany widokiem powszechnego rozkładu i rozpadu.
Robert ocknął się w deszczowy, wrześniowy wieczór, kiedy siedział i bezmyślnie prztykał pilotem telewizora, zmieniając kanały. Na każdym z nich zatrzymywał się najwyżej na chwilę. Na trzecim szedł nudny program „My spod Moskwy” – o jakiejś fundacji troszczącej się o zdrowie i dobrą kondycję obywateli rodzimego rejonu basmanowskiego. Na ekranie ukazał się prezes cudownej fundacji, młody przystojny chłopak, i bełkotał coś o godnych następcach. Twarz wydała się Robertowi jakby znajoma. Nagle wyskoczył napis: Siergiej Dronow, wielokrotny mistrz świata. Ach, prawda, ten lekkoatleta. Był z nim jakiś skandal na ostatniej olimpiadzie, często go wtedy pokazywano w telewizji.
Читать дальше