Wrócił do domu nie późno, o szóstej, z naręczem mokrego bzu; narwał go w ogrodzie, kiedy padał deszcz.
Od progu krzyknął wesoło:
– Uff, cały jestem zmoknięty! Teraz od razu do wanny, rozgrzeję się. Chcesz wskoczyć ze mną?
Nie mogła oczywiście odpowiedzieć, ale czekał, że wybiegnie mu na spotkanie.
Nie wybiegła. W salonie też było cicho – nie zaskrzypiał fotel, nie rozległy się kroki.
Zajrzał: pali się stojąca lampa, na podłodze poniewiera się pled i kolorowe pismo. I co ciekawe, okno otwarte na oścież. A jak już wiemy, padał rzęsisty deszcz, wiał wiatr. Skrzydła okna kołyszą się to w jedną, to w drugą stronę.
Pod Siergiejem ugięły się kolana. Jeszcze nic nie wiedział na pewno – może wyszła do toalety albo jeszcze gdzieś – ale serce już mu podpowiedziało.
A przecież zawsze, każdego dnia swojego niedługiego szczęścia, wiedział, że tak się to właśnie skończy. Przyszła znikąd, donikąd odejdzie. Siergiej wróci kiedyś i zastanie pusty dom. Odleciało szczęście, wyfrunęło przez okno.
Usiadł ciężko na podłodze i zaczął głucho, bezradnie szlochać.
Przygłupia Anka
W czwartek dziesiątego maja 1990 roku o drugiej po południu Robert Darnowski zwariował.
W żaden inny sposób nie da się wyjaśnić jego zachowania w ostatnich dniach.
Do tej chwili kierownik sektora Instytutu Krajów Kapitalistycznych był rozsądnym, trzeźwo myślącym, pełnym energii człowiekiem, miał, jak to się mówi, nordycki charakter, a tu nagle zmienił się w jakiegoś Dymitra Karamazowa.
Logika i żelazna wola pękły w chwili, kiedy Robert zawrócił swoją „dziewiątką” przez podwójną linię ciągłą, ostatecznie zaś rozleciały się w kawałki, gdy zobaczył, jak zadziwiająca kwiaciarka wsiada do wielkiego czarnego dżipa, który zaraz z niewiarygodną szybkością uwiózł ją z dotychczasowej placówki.
Darnowski zachował się jak ostatni idiota, wstyd wspomnieć. Najpierw zaczął krzyczeć. Potem rzucił się w pogoń – pieszo. Później przypomniał sobie o samochodzie, wrócił za kierownicę. I nie mógł ruszyć z miejsca, taki był korek.
Dalej było jeszcze gorzej.
Serce nagle ogarnęła tak nieznośna, zwierzęca tęsknota, taki ból po stracie, że przedstawiciel silnego genderu zapłakał, a raczej zawył. Bo dawno już oduczył się płakać.
Nastąpił całkowity rozpad osobowości Roberta. Na szczęście krótkotrwały.
Niesamowitym wysiłkiem woli Darnowski wziął się w garść i nadał emocjonalnemu chaosowi strukturę, racjonalną postać.
Pytanie pierwsze: czy dziewczyna istniała? Może zdrzemnął się za kierownicą i wszystko mu się przyśniło? Albo padł ofiarą halucynacji?
Sprawdził. Istniała. W schowku było o pięć rubli mniej. Jeśli masy w jednym miejscu ubyło, to musiało jej przybyć w innym. Prawo Łomonosowa.
Pytanie drugie: czy istniał dżip?
Darnowski zahamował na zakręcie przy posterunku drogówki. Podszedł do milicjanta.
– Dzień dobry. Pięć minut temu przejeżdżał tędy dżip, taki solidny. Nie zwrócił pan uwagi? To jechał mój przyjaciel, jechałem za nim, niestety, zostałem z tyłu.
Nie tak znowu wiele eleganckich czarnych dżipów jeździ po naszych drogach. Gliniarz powinien był zauważyć, jeśli nie gapił się gdzie indziej.
Robert wpił się wzrokiem w opuchłe, skacowane oczy.
Kumpel Bronowa?’Nie wygląda. Buja. A jak nie buja? A diabli z nimi i ich sprawami.
– Nie widziałem – odpowiedział lejtnant beznamiętnie.
– To przepraszam.
Ustalone zatem zostały trzy ważne fakty, a nawet cztery: dżip był, należał do człowieka nazwiskiem Dronow, najwyraźniej znanego w tutejszej okolicy, i to z nie najlepszej strony. Jeśli już milicjant woli z „ich sprawami” nie mieć nic do czynienia… Pewnie tutejszy mafioso.
Martwił go jednak los dziewczyny o błękitnych oczach. Może spotkało ją nieszczęście? Emocje i psychoza na nic się tu nie zdadzą, powiedział sobie w duchu Robert. Żaden normalny mężczyzna na moim miejscu tak by tego nie zostawił.
Co począć?
Ruszył głową i wymyślił.
Trzeba się popytać u tej hałastry, która handluje w pobliżu. Może coś o niej wiedzą.
Chłopaczkowie myjący szyby akurat zrobili sobie przerwę na papierosa. Przysiedli w kucki i głośno rechotali, klęli, dziarsko spluwali. Ale Darnowski zostawił ich w spokoju. A niech ich, tych gawroszy, zaczną się tylko popisywać jeden przed drugim.
Inwalida sprzedający broszurki to inna sprawa. Chodzi o szczudle, czyli najpewniej miejscowy. Z daleka na kuli by nie przyskakał.
Darnowski podszedł, udał, że ogląda jego towar.
Kamasutra po rosyjsku, Jak się ustrzec uroku, Protokoły mędrców Syjonu, Byłam kochanką Stalina, Groszowe okładki, szary papier. I to dla takiej wolności druku odkręcono śruby cenzury.
– Wziąłbym zbiór krzyżówek, o ten, gruby – powiedział, wybierając trochę droższą książkę. – I jeszcze markiza de Sade.
– A?
– Tutaj, Sto dni Sodomy. Reszty nie trzeba, to dla pana.
Oczka miał inwalida czerwone, całe w żyłkach. Myśli do przewidzenia: Jeszcze tryndel i fertig, starczy, żeby dać w gaz.
Tryndel to trzy ruble? Cóż, pomożemy weteranowi w rozwiązaniu problemu.
Robert pomachał portfelem, jak gdyby miał wątpliwości.
– Ile ten kalendarz z babami?
Piątaka. Ba.
– Trojaka – powiedział jednak inwalida; widać w ostatniej chwili uznał, że lepiej nie przesadzać. – Patrz pan, jakie niunie, każda jedna.
Otworzył stronę „Styczeń”, gdzie w trzech kolorach wydrukowano skradzioną z „Playboya” fotografię.
– Styczeń – furknąl Robert. – A na świecie maj. No i baba marna. U was tutaj taka jedna sprzedawała konwalie, wcale nie jest gorsza. Zna ją pan?
– Ankę? Te głupkowatą? – zdziwił się stary. – Któż by jej nie znał? Codziennie tutaj sterczy.
Tak właśnie jest – nienormalna, westchnął w myślach Darnowski. Ładna by z nas była para: ona stuknięta, ja wariat.
– A gdzie ta Anka mieszka?
Patrzcie kozła w okularach, Anki mu się zachciewa, a chuja w dupę nie łaska?
– Nie wiem – rzekł krótko inwalida. – Bierzesz pan czy nie?
Robert nie wypytywał dłużej. Nie chce gadać, to nie. Dalsze śledztwo była już tylko kwestią techniki.
Podszedł do baby sprzedającej pierożki. Kupił parę z mięsem. Spytał, gdzie mieszka Ania kwiaciarka, i tyle: momentalnie uzyskał wszystkie potrzebne informacje, częściowo ustne, częściowo wizualne.
Trzeci dom od drogi, z czerwonym blaszanym dachem. Tam właśnie „niemowa głuptaska” mieszka razem z babcią. Babcia nazywa się Daria Michajłowna. Kiedyś pracowała w jakichś „Brzózkach”; diabli wiedzą, co to takiego, ale nazwę pierożkarka wymówiła z zazdrością i szacunkiem. Pod nosem nazwala babcię „pijaczką” – Robert zapamiętał to sobie.
Odszedł trochę dalej i wyrzucił pierożki. Jeszcze tego brakowało, żeby miał się struć tym świństwem.
Opowieść babci
Dom pod blaszanym dachem (rzeczywiście pokrytym obłażącą minią), sądząc z wyglądu, pamiętać musiał lepsze czasy. Był z żółtej, deficytowej niegdyś cegły, z monumentalnym gankiem, ale cegły w rogach popękały, a poręcze na ganku pogięły się. Dzwonek nie działał, trzeba było długo pukać.
W końcu drzwi się uchyliły, przez szparę wyjrzała tłusta, mocno pijana staruszka.
– Czego? – Zmrużyła oczy podejrzliwie. – Do kogo to?
Jej wzrok ześlizgnął się w dół, na dwie butelki ohydnego portwajnu, które młody człowiek przyciskał do piersi. Nic lepszego w sklepie wiejskim nie mieli, a i po tę truciznę musiał odstać w kolejce pół godziny. Ale sądząc po błysku chciwości, który mignął w oczach starej, Robert dokonał trafnego wyboru.
Читать дальше