Szczęśliwy Dronow
Zaczęło się szczęśliwe życie.
Rankiem budził się pierwszy i oparty na łokciu patrzył na nią, śpiącą – nigdy mu się to nie znudziło.
A serce, przeczuwając, już niecierpliwie się rozpędzało, podprowadzając go pod Rytm.
Kochali się zawsze długo – tak mu się w każdym razie wydawało. Rozłączali się mokrzy od potu, ale zegar pokazywał, że wszystko trwało nie więcej niż pięć minut. To powodował czterokrotnie szybszy upływ czasu. Może „toko tak” było nawet szybsze niż cztery razy, nikt przecież w takich chwilach nie mierzył Siergiejowi pulsu.
No, a jeśli trzeba było z rana trochę wcześniej wyjechać w sprawach Fundacji, Dronow wstawał po cichutku i do wieczora nosił w sobie niezaspokojony głód, gromadził energię, i to też było szczęście.
W dzień przez cały czas był w rozjazdach, uganiał się po rejonie: po obiektach, do komitetu, jednego, drugiego, do biur obwodowych, w których zawsze miał jakiegoś znajomego od interesów, czyli, jak teraz mówiono, „biznes partnera”.
Nie wiedział, czym Maria zajmowała się w ciągu dnia; przez telefon nie mógł z nią rozmawiać, a wieczorem też mu przecież nic nie powie. Próbował ją wypytywać, ale rozmowy nie były długie.
– Czytałaś książkę?
Kręci głową.
– Oglądałaś telewizję?
Też kręci (chociaż w domu są aż trzy telewizory, i wszystkie japońskie).
– A wideo?
To samo.
Zajmuje się kwiatami, stwierdził Siergiej, kiedy zauważył, że ogród zrobił się ładniejszy i bujniejszy. Lubił zieleń, a w pokojach było do licha i trochę roślin w doniczkach i skrzynkach; tylko kiedyś źle się przyjmowały, schły, a teraz tak się rozrosły, że dom zaczął przypominać oranżerię.
Zrobiło się też czysto. Kobieta z sąsiedztwa, która przychodziła sprzątać, powiedziała, że więcej nie przyjdzie, bo nie ma po co. Ani okruszyny, ani odrobiny kurzu.
A jednak, jeśli nawet Siergiej wracał wcześnie albo udawało się mu skoczyć do domu w połowie dnia, nigdy nie zastał Marii z konewką albo odkurzaczem w ręku. Kiedykolwiek wszedł, zawsze była w tym samym miejscu, jak kotka: siedziała w salonie, w głębokim fotelu, i przeglądała najnowsze żurnale. Przywoził je tonami, wszystkie jak leci. A zanim Maria podniosła głowę i zauważyła, że Siergiej na nią patrzy, miała wyraz twarzy małej dziewczynki, która ujrzała coś niezwykłego: oczy szeroko otwarte, usta na wpół rozchylone, języczek przesuwa się po wargach. Na świecie nie ma z pewnością nic piękniejszego niż ten obraz. Wieczorny zmierzch, cisza, ma człowiek własny dom i swoją własną, siedzącą z podkulonymi nogami w fotelu kobietę, na którą pada łagodne światło lampy.
Szorstka nieco dusza Dronowa z trudem przywykała do czułości, jego myśli więc w owej bezcennej chwili były nie łagodne, ale przeciwnie, gwałtowne: no, niech kto tylko spróbuje tknąć ją palcem albo choćby spojrzeniem. Siergiej zgrzytał wtedy zębami, wyobrażając sobie, co zrobi z takim śmierdzielem.
W jego nowym szczęśliwym życiu wieczór był najlepszą porą dnia. Siergieja czekało wówczas jeszcze tyle rzeczy – i kolacja we dwoje, i wspólne milczenie przed kominkiem, i oczywiście miłość, nasłuchiwanie, aż ona zacznie równo oddychać; wreszcie pozostawało mu tylko uśmiechnąć się i zasnąć samemu.
Za to dni bardzo nie lubił. Robił wszystko, czego od niego wymagano, ale nie żył tym, zaledwie to znosił, i co chwila spoglądał na zegarek. Okazało się, że życie też ma dwa rytmy – powolny, kiedy nie ma Marii, i przyśpieszony, kiedy jest.
To, że była niemową, wcale mu nie przeszkadzało, nawet przeciwnie. W dwudziestym roku życia, gdy Siergiej wypróbował już sto czy dwieście bab, dokonał odkrycia: twoja prawdziwa kobieta to ta, przy której słowa nie są potrzebne. Słowa mogłyby tu co najwyżej zaszkodzić.
Szkoda tylko, że nie miał możliwości zapytać jej, czego by chciała. To po prostu męka i skaranie boskie: forsy jak lodu, możliwości prawie nieograniczone, a jak chce dać ukochanej prezent – to ma problem. Kwiaty jej oczywiście przywoził, codziennie, ale raczej z przyzwyczajenia. W ogrodzie były i róże, i tulipany, i lilie – czego dusza zapragnie. Próbował pokazywać palcem ilustracje w jej ulubionych pismach. Pokaż, co ci mam kupić. Maria tylko się śmiała, kręciła głową. Zdaje się, że lubiła oglądać nie modne szmatki, tylko ładne i ładnie ubrane modelki.
Ale z czasem Dronow nauczył się odgadywać jej życzenia, to było o wiele milsze. Na przykład zauważył, że Maria marszczy brwi za każdym razem, kiedy popatrzy na palisadę wokół domu – czterometrowy parkan. Domyślił się. Zmienił parkan na ażurową kutą kratę, wybulił trzydzieści tysięcy, ale chłopaki się postarali, postawili nowe ogrodzenie w trzy dni. Marii się spodobało, teraz, patrząc na podwórze, uśmiechała się, a ogród też od razu zrobił się jasny, radosny.
Kiedy we dwójkę siedzieli przy kominku, słuchając, jak trzaska ogień w palenisku, Siergiejowi wydawało się, że rozmawiają właśnie o czymś istotnym, ważnym, czego nie sposób wyrazić zwykłymi słowami. W sercu czuł niepokój, ale zarazem błogość. Coś w nim drgało, napinało się, jak gdyby duszę ciągnęło w dwie różne strony, i to mocno, prawie ją rozrywając. Kiedyś Dronow się domyślił. To jego dzienne i nocne życie nie chcą już być dłużej ze sobą. Dlatego, że Müllera, przewałów i przekrętów, chciwych gąb urzędasów nic nie łączy z Marią, kiedy tak siedzi w fotelu, patrzy na ogień, a jego odblaski czynią jej twarz na wpół przezroczystą.
Problem na produkcji
A w życiu dziennym, co tu kryć, zdarzały się rzeczy najrozmaitsze, w tym także i straszne.
A już to, co zdarzyło się w pierwszym tygodniu nowego, szczęśliwego życia Dronowa, to była prawdziwa masakra.
Bardzo długo ciągnął się syf z leśną działką, należącą do domu wypoczynkowego „Swoboda”. Na górze Sensej już załatwił przekazanie ziemi, w rejonie dawno dali zgodę, ale dyrektor okazał się upartym mułem i za nic nie chciał ustąpić. Müller podchodził do niego i tak, i owak – a ten nic, uparł się i już. No więc poprosił o pomoc Senseja, niby żeby okazać szacunek weteranowi. Weteranowi. Bo ten baran wysłał już nawet zawiadomienie do prokuratury.
Dobra. Umówili się na spotkanie w kawiarni „Na Wodzie”, którą ochraniał jeden z chłopaków Müllera.
Wszystko grzecznie i z kulturą: tabliczka „Obsługa specjalna”, żadnych obcych, stół nakryty na trzy osoby. Ale bez kelnerów, żeby dyrektor nie scykał się świadków. Tylko w kącie, przy osobnym stoliku siedział ochroniarz Müllera, Fieduł (od nazwiska Fiedułow czy Fiedulin, jakoś tak, Siergiej nie pamiętał dokładnie). Od jakiegoś czasu Müller się bez niego nie ruszał, nadepnął na odcisk wielu ludziom, w tym także poważnym, więc nie zawadziło być ostrożnym. Fieduł był żołnierzem specnazu, afgańskim weteranem. Strach człowieka przejmował, jak się popatrzyło na jego gębę.
A zatem Müller urabiał dyrektora nazwiskiem Wasiljew, Fieduł siedział przy nietkniętej szklance wody mineralnej, a Siergiej, chociaż niby uczestniczył w rozmowie, ale głównie uśmiechając się i przytakując, tak naprawdę myślał o Marii, o tym, że za dwie godziny znowu ją zobaczy.
I tak się rozmarzył, że przegapił moment, od którego sprawa zaczęła się sypać. Niby nawet słyszał, że tamci zaczęli mówić podniesionymi głosami, ale włączył się za późno, dopiero kiedy Wasiljew walnął dłonią w stół. Gęba czerwona, oczy błyszczące. Facet był przysadzisty, już niemłody, siwy nawet, i mówił basem.
Читать дальше