Jeszcze pół godziny później na ganek wyszła kobieta, i w tej samej sekundzie zza chmur wyjrzało słońce, jak gdyby specjalnie czekało tylko na nią.
Ona? Nie ona?
Z bijącym sercem Robert wysiadł z „dziewiątki”, stanął tuż obok ogrodzenia, ale tak, żeby zasłaniały go zarośla.
Ona! Nie mogło być pomyłki, poznał szczupłą, bodaj nawet kanciastą sylwetkę.
Dziewczyna powoli szła dróżką, ścinając chryzantemy do bukietu. Długo stała przed każdym krzaczkiem. Pochylała głowę, przyglądała się, niekiedy nawet dotykała pąka – i najczęściej szła dalej. Jak gdyby przysłuchiwała się, czekała na jakiś sygnał. Ścięła w sumie sześć kwiatków, a zużyła na to przynajmniej dwadzieścia minut.
Robert na razie nie widział jej twarzy; dziewczyna była do niego odwrócona plecami.
No co, przekonałeś się, cymbale? Jest cała, zdrowa; straszny mafioso jej nie zamordował, nie porąbał na kawałki. Stuknięta Anka mało, że żyta, ale jeszcze była superodstrzelona.
Miała na sobie takie kimono, jakim nie pogardziłaby nawet wybredna Inna. Domowe pantofle od Gucciego z ostatniego katalogu – żonie Roberta na ich widok ciekła ślinka, mówiła, że strasznie drogie. Proszę, jaką królewną-łabędzicą stało się dawne brzydkie kaczątko.
W ogóle można było z czystym sumieniem wracać do domu, ale Robert zwlekał. Bardzo chciał, żeby się odwróciła. Jeszcze raz spojrzałby na jej twarz, żeby przekonać się, że zombifikacja, czy inaczej urok, już na niego nie działa.
Figurka rzeczywiście nic specjalnego. Łokcie ostre, na karczku wystające kręgi. Przysiadła w kucki, obnażając zbyt chude nogi i kościste kolana.
Ale dziewczyna nagle odwróciła się, odprowadzając wzrokiem fruwającego nad dróżką motyla – i Darnowski wczepił się obiema rękami w ogrodzenie.
Jak mógł uwierzyć profesorowi, temu idiocie? Jak mógł zapomnieć te policzki, ten niepowtarzalny kształt oczu, delikatny rysunek ust?
A z tą zombifikacją to bzdury, brednie. Przecież ona nawet na niego nie patrzyła, w ogóle go nie widziała.
Kiedy dziewczyna znowu obróciła się w stronę kwiatów, Robert lekko jęknął, jakby go coś zabolało – nie mógł się na nią napatrzyć.
Przycisnął gorące czoło do żelaznego pręta.
Znowu zaczynało kropić.
Anna (a nie żadna Anka!) zadrżała z zimna i wróciła do domu. Chciał ją zawołać, ale nie był w stanie.
To nie szaleństwo, powiedział sobie w duchu Darnowski. Szaleństwem było zmarnowanie aż czterech miesięcy!
Nie wiedział, jak długo tak stał, przyciśnięty do kraty, ale chyba długo. Nie zauważył, że się zachmurzyło, że deszcz przybiera na sile.
Dopiero kiedy za kołnierz wlała się mu zimna strużka, podniósł głowę, i od razu okulary miał mokre.
Przedstawiciel silnego genderu otrzepał się jak pies i schował je do kieszeni, po czym zaczął się wspinać po kracie ogrodzenia. Ześlizgnął się. Znowu wlazł. Za drugim razem sforsował przeszkodę. Zeskoczył.
Zdumiewające. Przez całe życie rozważał każde swoje posunięcie, każdy uczynek, wszystkie za i przeciw, a teraz ani chwili się nie zastanawiał.
Jedno okno na pierwszym piętrze roztaczało łagodny blask. Tam siedzi, pomyślał Robert. Zapaliła światło, dlatego że w pokoju było ciemno.
Nie chciał wchodzić przez drzwi wejściowe. Może w domu ktoś jest?
Zbliżył się do oświetlonego okna. Spróbował się podciągnąć, ale nie starczyło mu sił.
Wtedy odszedł, rozpędził się, podskoczył. Złapał za ramę, nogę oparł o gzyms. Dosyć mocno rąbnął kolanem o mur, ale nie poczuł bólu.
Jakoś się podciągnął, usiadł na parapecie.
Włożył okulary.
Dziewczyna siedziała całkiem blisko, można było dotknąć jej ręką. Usadowiła się w fotelu, z podwiniętymi nogami, i przykryła pledem. Stojąca lampa świeciła pomarańczowo. Na stoliku parowała herbata w filiżance, czuło się aromat jaśminu.
Czemu tak uważnie się przypatruje?
To album albo jakiś magazyn ilustrowany.
Anna nie słyszała, jak Robert szturmuje okno, zagłuszał to szum deszczu.
Mógłby długo tak na nią patrzeć. Patrzeć i słuchać muzyki, która w nim dźwięczała.
Ale Anna poczuła jego wzrok na sobie i obejrzała się.
Pojawił się zielony blask, który na chwilę jej niebieskim oczom przydał odcienia wody morskiej, i rozległ się głos – ten sam, który niegdyś życzył mu szczęśliwej drogi.
To on. Ale jaki brzydki.
Pierwszemu zdaniu (które właśnie było najciekawsze) Robert nie przydał znaczenia, tak nieprzyjemnie uderzyło go drugie. Pewnie, włosy miał potargane i zamszowa marynarka na ramionach pociemniała od deszczu, ale „jaki brzydki”? Cóż to znowu?
Nie szkodzi, to się da poprawić - ciągnął głos i powiedział rzecz jeszcze bardziej zdumiewającą. – Słyszysz mnie? No pewnie. Ja jeszcze wtedy zrozumiałam.
Ale Robert i to puścił mimo uszu – śpieszył się, by wypowiedzieć zawczasu przygotowane słowa, wyjaśnić swoje nagłe wtargnięcie:
– Witaj, Anno – rzekł ochrypłym głosem. – Szukałem cię. Żeby… żeby powiedzieć, że twoja babcia…
Zaciął się, bo zrozumiał, że o śmierci Darii Michajłowny należałoby powiadomić dziewczynę jakoś bardziej taktownie. Mimo wszystko stara alkoholiczka była dla niej jedyną bliską osobą.
Anna ze smutkiem pokiwała głową. Wiem. Poczułam to. Najpierw bardzo ją zabolało, ale to trwało niedługo. Potem usnęła. A potem już jej nie było… Możesz nie mówić, ja cię i tak usłyszę.
Wtedy ostatecznie do niego dotarło. Ona wie, że on słyszy jej myśli! I też umie słuchać. To o to chodzi! To dlatego jej widok tak na niego działa! Są właścicielami Daru, ona i on są jednej krwi!
– Ty… też… – mimo wszystko wypowiedział na głos.
Połapał się, zacisnął usta i w myślach ciągnął:… umiesz czytać myśli?
Ja nie czytam. Ja czuję. Wiedziałam, że prędzej czy później po mnie przyjdziesz. I przyszedłeś.
Teraz pozostawało powiedzieć – nie, pomyśleć – tylko jedno:
Chodź do mnie, zabiorę cię stąd. Ja… bez ciebie już teraz nie mogę.
W myślach wypowiadając słowa, których na głos raczej by nie wypowiedział bez rumieńca wstydu, Robert zrozumiał, że to, co wyznał, nie jest przesadą, ale czystą prawdą. Cokolwiek by się z nim miało stać, nie odejdzie stąd bez niej.
Wiem. Odwróciła oczy, spojrzała na pokój – a Robert przestał ją słyszeć, chociaż powinien był, kontakt nie mógł tak nagle ustać. Kiedy Anna znowu odwróciła się w jego stronę, twarz miała smutną.
Dobrze. Idziemy.
Wstała. Pled ześlizgnął się na podłogę, magazyn upadł. Tak jak stała, w domowym kimonie, podeszła do okna.
Robert zeskoczył w dół, pod lejące się z dachu strugi, uniósł ręce, a Anna zsunęła się na nie.
Była bardzo lekka.
Szczęśliwy Robert
Wieziesz mnie do siebie do domu? - spytała w samochodzie, strząsając krople wody z włosów.
Nie, będziemy mieszkać… w innym miejscu. Robert odwrócił się. Żeby nie usłyszała jego dalszych myśli, choć nawet nie był pewny, że ten wybieg pomoże – zdaje się, że Anna władała Darem nie gorzej niż on, a może nawet lepiej.
Zresztą myśl najbardziej niebezpieczną, o żonie, od razu odpędził od siebie: potem, o tym później.
A dokąd zawiezie Annę, już wiedział. Co dziwne, niby nie mógł się pozbierać, niby wyrabiał nie wiadomo co, ale wrodzony pragmatyzm go nie opuszczał, mózg pracował, szare komórki funkcjonowały.
Читать дальше