Odtąd Siergiej zaczął żyć tak, że pozostawało mu tylko łamać sobie głowę, na co by tu jeszcze wydać forsę.
Do tej pory uważał się za bogatego, ale dopiero teraz dowiedział się, co to znaczy prawdziwe bogactwo.
Przeniósł się do piętrowego domu, z cegły, do dawnej daczy rządowej, wykupionej za śmieszne pieniądze – sześć tysięcy. Wołga i łada już drugi rok stały pokryte kurzem w garażu. Siergiej rozbijał się teraz dżipem Grand Cherokee, a do bardziej eleganckich eskapad służyło mu audi.
Osiemdziesięciometrowe mieszkanie na prospekcie Lenina oddał mamie. Od dawna już nie pracowała, żyła za pieniądze syna, a teraz w ogóle się rozbestwiła: wstawiła sobie porcelanowe implanty, zrobiła lifting w Centrum Urody i wyglądała po prostu jak Edyta Piecha, a nawet lepiej. A co ma sobie żałować, nie jest taka znowu stara. Lat czterdzieści pięć, a jeszcze ma chęć. Niech sobie użyje za całą poprzednią poniewierkę. Futra nie futra, pierścionki nie pierścionki, manikiur-pedikiur – daj Boże zdrowie. Spodobało się kobitce wydawanie forsy, ciągle jej mało. Dobra, niech ma. No bo dla kogo to całe siano? Przecież nie dla koni.
Na zakręcie
Sierioga nigdy nie był pazerny. To, co miał, w zupełności mu wystarczało. Ale wlazłeś między wrony, musisz krakać jak i ony. Sensej zawsze działał z rozmachem, letniskowy biznes tak rozkręcił, że ho, ho. Dronowowi nie brakowało roboty.
No więc dziś trzeba było gnać za rzekę, oglądać nowe działki – nadają się, nie nadają. Lepiej by było oczywiście z Iwanem Pantelejewiczem, ten ma oko, widzi wszystko perspektywicznie, na lata naprzód. Ale i Siergiej przez półtora roku tego i owego też się nauczył.
Krótko mówiąc, wsiadł do dżipa i pojechał.
Skręcił ze swojej Szosy Lubawińskiej na Rublowkę, popędził przez rezerwat, który – Sensej obiecał – wkrótce też zostanie rozparcelowany. Wtedy dopiero się nazbiera kasy. Że ceny od osiemdziesiątego ósmego poszły w górę, to mało powiedziane; teraz za działki letniskowe brano wyłącznie w zielonych. Kiedyś za operacje walutowe na szczególnie dużą skalę dawano czapę, a teraz ludzie ani trochę się nie boją. Wolność.
Kiedy hamulce na zakręcie zapiszczały jakoś wyjątkowo przenikliwie, Siergiej zerknął na szybkościomierz.
O kurde! Sto osiemdziesiąt! Jak to się stało, że jeszcze nie wyleciał z trasy?
Okazuje się, że serce pracowało w Rytmie, bębniło czterokrotnie szybciej. A on się zamyślił, nie zauważył.
Dronow gwałtownie zwolnił, potem w ogóle zahamował.
Co jest grane? Drugi raz w ciągu dnia. Może jest chory?
Nagle go olśniło.
Z przodu, ledwie o sto metrów dalej, był zakręt na Kolinogórę, potem most, a za nim zakręt, gdzie wtedy zobaczył Biały Słup i o mało nie przejechał się na tamten świat.
Może Metronom poczuł bliskość miejsca, gdzie zaczął kiedyś wystukiwać swoje „to tak” i „toko tak”?
E, nie. Tą szosą w ciągu minionych lat Dronow jeździł wiele razy, ale nic podobnego się nie zdarzyło.
Trzeba zresztą powiedzieć, że dotąd ani razu nie skręcił w prawo. Jeśli trzeba było się wybrać w tamtą stronę, jeździł dookoła. Nie z jakiegoś konkretnego powodu, ale po prostu tak. Jakoś nie miał serca.
Dzisiaj zaś serce wyraźnie podpowiadało: skręć tam, skręć.
No więc skręcił. Serca trzeba słuchać.
Szczęśliwej drogi
Na wąskiej Szosie Rublowskiej Darnowski wlókł się czterdziestką, bo przed sobą miał wywrotkę. Wyminąć jej nie mógł – podwójna ciągła linia, a zasad ruchu z przyzwyczajenia nie naruszał; uważał, że wszystkie nieszczęścia Rosji biorą się właśnie stąd, że nikt nie stosuje się do przepisów. Ludzie przechodzą ulicę na czerwonym świetle, parkują w miejscach niedozwolonych, rzucają śmieci na chodnik, a potem się dziwią, że w kraju jest burdel.
Muzyka tymczasem grała coraz szybciej, coraz wdzięczniej, jak gdyby zarazem i przynaglała, i wabiła.
Nawet powiedział głośno i z rozdrażnieniem:
– No, wiem, wiem. Przecież jadę.
Czy mógł podejrzewać, że ma kalendarz wmontowany w podświadomość? Jakaś szara komórka zareagowała na połączenie słów „dziesiąty maja” i samorzutnie się włączyła. Ciekawe, czy gdyby mamińska nie przypomniała, on sam by się domyślił, że dzisiejszy koncert jest jubileuszowy?
Wywrotka w końcu skręciła, a Robert rozpędził się do dozwolonych sześćdziesięciu na godzinę. Z mapy wynikało, że zaraz będzie pole, a potem posterunek drogówki i zakręt w prawo, na most.
Skręcił.
Soundtrack od razu zmienił rytm i tonację, muzyka stała się cicha, liryczna, ale nie uspokajała; przeciwnie, sprawiała, że serce się ściskało.
To nic, powiedział sobie Robert, o, już widać most. A za nim będzie zakręt. Wkrótce zagadki zostaną wyjaśnione. Nie wydarzy się oczywiście nic szczególnego. Po prostu wysiądę, złożę imaginacyjny wieniec, postoję chwilę. I tą minutą ciszy koncert raczej się zakończy. Szara komórka się uspokoi i poczeka cicho do następnego jubileuszu.
Na moście trwały chyba jakieś roboty naprawcze; napływające bez końca z naprzeciwka potoki aut sprawiły, że „dziewiątka” Darnowskiego stanęła w długiej kolejce.
Zdaje się, za Koliną Górą była wtedy wieś i puste pole, przypomniał sobie Robert, rozglądając się dookoła. A teraz gdzie tylko popatrzeć – same budowy, wille, wille; z pola nie został ani skrawek. Boom na domy letniskowe.
A ile samochodów! Przy czym ani jednego zaporożca albo starego moskwicza, przeważnie łady i wołgi, drogie modele, niemało też zagranicznych marek. Jeździ nimi nowa wersja dawnych nepmanów z lat dwudziestych. Bawią się w kantrylajf, małpują Zachód. A obok limuzyn uwijają się przedstawiciele „przedsiębiorczości indywidualnej”, jeszcze jeden produkt pierestrojki: wyrostki o zakazanych gębach proponują umycie szyb, jakaś babcia niesie miskę z pierożkami, jednonogi inwalida sprzedaje broszurki, a chudziutka dziewuszka, okutana w chustkę – bukieciki konwalii.
Te wszystkie ajencje i tak zwana legalizacja szarej strefy to pic i fotomontaż. Teść ma rację: osłona dla nomenklaturowego złodziejstwa, żeby można było kraść bez obawy. Nic sensownego nigdy w tym kraju nie powstanie (ten wniosek Robert już sam wyciągnął), żadna prywatna inicjatywa, żaden tam „kapitalizm z ludzką twarzą”. Sklepy jak były, tak będą puste. A cały kapitalizm to ci chłopaczkowie o martwych oczach, którzy najpierw mazną brudną szmatą po czystej szybie, a potem bezczelnie żądają rubla. Babcia ze swoimi niehigienicznymi wypiekami. I zerwane wbrew wszelkim zakazom konwalie, które niedługo w ogóle znikną z podmoskiewskich lasów.
Akurat wtedy podeszła kwiaciarka.
Miała na sobie stary płaszcz ortalionowy, jakich od stu lat nikt już nie nosił, i gumowe kalosze, zbyt obszerne dla jej szczupłych łydek. Spod chustki wysuwał się kosmyk włosów miodowej barwy, bardzo popularnej wśród firm wytwarzających farby do włosów, ale w naturze występującej niezwykle rzadko.
Robert pomyślał o dziewczynie: jaka nieładna, biedulka. Trójkątna twarz, szerokie usta, perkaty nos. Nie ratują jej nawet wielkie, zamknięte ze znużenia oczy; wręcz przeciwnie. Taka żabka z oczami ważki.
Kwiaciarka w milczeniu podała mu bukiecik przez opuszczoną szybę.
– Zrywanie w lesie konwalii jest prawnie zakazane – rzekł surowo Darnowski. – Co, nie wiedziała pani?
Myślał, że mieszkanka wsi coś mu odszczeknie, ale tamta się nie odezwała. Wyraz twarzy też miała jakiś dziwny. Mówiąc ściśle, jej twarz nie miała żadnego wyrazu, czego się na ogół nie spotyka. Zasłużony antropolog Robert wiedział to dobrze.
Читать дальше