Ten zaś monopolizował temperament swojej rodziny. Nie dziwota, że jego kobiety były takie niemrawe: większego ładunku elektryczności nie zniosłyby ściany żadnego mieszkania.
Diabli tam z teściową, choćby się nawet prosiła, ale teściowi Robert chętnie zajrzałby w oczy. Dałby wiele, żeby posłuchać jego prawdziwego głosu i myśli. Tylko właściwie po cholerę? Wsiewołod Ignatjewicz nie należał do mruków, nie chował wzroku, ale nigdy nie rozstawał się z ciemnymi okularami. W młodości, jako asystent na wydziale fizyczno-technologicznym, był uczestnikiem tajnych eksperymentów i, jak sam mówił, „szczenięca ciekawość” sprawiła, że znalazł się zbyt blisko wybuchu. Od tej pory zupełnie nie mógł znieść mocnego światła. Okulary miał specjalne, „kameleony”: przy świetle dziennym albo oświetleniu elektrycznym ciemniały do całkowitej czerni. No i patrz, człowieku, komuś w oczy przez takie okulary.
Ale poza szwankującym wzrokiem Wsiewołod Ignatjewicz był wyjątkowo zdrowym człowiekiem. W zimie jeździł na nartach, latem grywał w tenisa. Nosił tweedowe marynarki, doskonale okrywające jego wysportowaną sylwetkę, poruszał się lekkim, sprężystym krokiem, potrafił nawet chodzić na rękach. Robert chciałby tak wyglądać, gdy będzie miał pięćdziesiątkę.
Wsiewołod Ignatjewicz miał następujący życiorys. Jego ojciec pracował w organach w najcięższych, najgorszych latach. Zaczął za Dzierżyńskiego, skończył za Andropowa. Najwyraźniej miał mocne nerwy i bezbłędne poczucie miary. Kiedy współpracownicy rwali się do góry, on trzymał się w cieniu, uchylał od awansów. Czuł, że na górze jest najgorzej. A w górę poszedł, kiedy zrobiło się bezpiecznie, w latach pięćdziesiątych. Nagle okazało się, że jest świetnym organizatorem, weteranem z czasów leninowskich, wszyscy poprzedni szefowie (którzy co do jednego okazali się szkodnikami) go nie doceniali. Tak więc dziadek Inny zajął dokładnie to stanowisko, które chciał zająć, i przesiedział na nim do samej emerytury. Dostawał emeryturę taką jak działacz państwowy, umarł na daczy w wieku osiemdziesięciu pięciu lat, łowiąc ryby we własnym stawie. Robert nie poznał już staruszka, ale wnioskując z opowieści, musiał to być bardzo mądry człowiek.
Synem pokierował też nader roztropnie. Nie oddał go do Wyższej Szkoły KGB, tylko pchnął na wydział fizyczno-technologiczny. We współczesnym świecie fizyka jest nauką na wagę złota, a reszta już sama się ułoży. No i rzeczywiście: absolwenta z czerwonym dyplomem i w dodatku z takim ojcem Urząd przyjął, jak to się mówi, z otwartymi ramionami.
Kiedy Robert zszedł się z Inną, Wsiewołod Ignatjewicz Strojew byi już młodym generałem i miał absolutnie fantastyczne znajomości. Mógłby jak Knurow z Panny bez posagu powiedzieć sobie: „Mnie nie wystarcza niemożliwe”. Pracował wtedy, w osiemdziesiątym czwartym roku, w jakiejś straszliwie utajnionej komórce – nawet Inna nie wiedziała, czym się tam zajmuje.
W osiemdziesiątym szóstym jednak pozwolił sobie na niespodziewany wyskok: podał się do dymisji i stanął na czele potężnej organizacji ekologicznej o dźwięcznej nazwie Centrum SOS (nieco naciągany skrót hasła „Spróbujmy Ocalić Środowisko”, które wtedy, po Czarnobylu, było bardzo na czasie).
Dopiero po paru latach Robert docenił, jak przewidujący był teść, który wcześniej niż inni zorientował się, że epoka KGB przemija, i zawczasu zapewnił sobie bezpieczne lądowanie w terenie niezabagnionym, wiele za to obiecującym. Tutaj również czekały na niego zagraniczne delegacje i konferencje, finansowanie budżetowe i pozabudżetowe, hojne granty organizacji międzynarodowych, a nawet z góry ustalony procent miejsc w organach przedstawicielskich.
Wsiewołod Ignatjewicz jeździł teraz nie wołgą, ale lincolnem, prezentem od kolegów z Ameryki. Żył nie z pensji, tylko ze stypendium; nie studenckiego oczywiście, lecz Światowej Organizacji Zdrowia, w odpowiedniej walucie i z dużą liczbą zer. Centrum nie miało wprawdzie żadnych osiągnięć w dziedzinie ekologii i gazety nie pisały o nim zbyt często, ale ważne było to, że w ZSRR istnieje taki pozarządowy organ, cieszący się autorytetem. Pod koniec dwudziestego wieku każdy cywilizowany kraj powinien mieć coś takiego. Centrum zajmowało spory ogrodzony obszar za moskiewską obwodnicą. Darnowski nie był tam ani razu, nie miał ochoty; parę razy tylko podwiózł teścia do bramy. W Centrum SOS bez końca przeprowadzano jakieś kosztowne i, jak podejrzewał Robert, absolutnie lipne doświadczenia z florą i fauną. Niekiedy teść udzielał jakiegoś wywiadu prasie: „Problem ratowania jenota barguzińskiego został rozwiązany” albo „Nic już nie zagraża fiołkowi ałtajskiemu”.
Łeb facet ma nie od parady, któż zaprzeczy.
Zły dzień
Od wizyty Wsiewołoda Ignatjewicza wszystko się zaczęło. Właśnie wtedy najzwyklejszy ze wszystkich ranek wywinął numer, zapowiedziany przez soundtrack.
Kiedy w głowie Roberta kłębiły się zawistne myśli o teściu, który zawczasu ewakuował się na zbawcze brzegi ekologii, zadzwonił dzwonek u drzwi.
To właśnie był on, o wilku mowa.
Swoim zwyczajem wpadł do środka jak huragan.
– Córuniu, alarm lotniczy! Podjęto uchwałę o zamrożeniu kont walutowych ludności. Zarządzenie jest już na biurku u Pawłowa, dzisiaj ma je podpisać.
– Co ty mówisz?! – krzyknęła Inna. – Ja w Zagranbanku uskładałam z delegacji prawie dwa tysiące!
– A mnie z krwawych czasów nomenklatury zostało dziesięć tysięcy – rzucił wesoło teść. – Nie przerywaj, kochana, pozwól ojcu skończyć. Umówiłem się z magazynem Zagranhandlu, mają tam lodówki Rosenlev, telewizory Panasonic i jakieś inne drobiazgi. Tylko szybko, do trzech dni. Potem wywąchają to pracownicy i rzucą się hurmą. Zbieraj się, żywo! Gotowość za dwie minuty. Robert, jedziesz z nami?
Pytał tylko dla porządku. Wsiewolod Ignatjewicz wiedział, że zięć nie jest entuzjastą handlu.
– Niech Inna sama decyduje. Ja muszę wyszlifować artykuł o współpracy radziecko-niemieckiej.
Żona stukała drzwiami szafy, dudniła po półkach, starała się w dwie minuty zrobić to, co zwykle zajmowało jej co najmniej pół godziny. Ojciec był jedynym człowiekiem na świecie, który mógł sprawić, by się pośpieszyła.
Tymczasem teść usiadł naprzeciwko Roberta i skrzywił się, czując dym tytoniowy (sam nie pił i nie palił).
– Czegoś taki skwaszony? Słońce świeci, ptaszki śpiewają, żona piękna, przywiezie ci jeszcze jedną fińską lodówkę, wideo. Potem wykaże się inicjatywą, wciśnie to komuś za cały worek rubli. A ty zwiesiłeś nos na kwintę. Germanisto mój, czego ci trzeba, chłopcze, przyznaj się, czego ci brak? Czy też masz dzisiaj zły dzień?
Co to znaczy bezpieczniacka szkoła! Sobie do duszy wleźć nie pozwala, ale w mig wyczuł nastrój zięcia.
Oczywiście nie po dwóch minutach, ale też i nie po trzydziestu huragan opuścił mieszkanie, zabierając ze sobą Innę.
Robert został sam.
Teść zabił mu ćwieka. Zły dzień? Rzeczywiście, cóż to mu dzisiaj tak doskwiera? Majowe słońce, liście, a sercu coraz smętniej i smętniej.
Zdarzają się takie dni w życiu. Człowiek nagle uświadamia sobie, że pełzał po ziemi jak ta mrówka, zbierał na kupkę świerkowe igiełki i wiórki, a tu zawiał wiatr i rozwalił mu wszystko w diabły. No i po co się tak męczyłem? – pyta człowiek. Po co się krzątałem?
Robert rozzłościł się na siebie. To ci Eklezjasta się znalazł: marność nad marnościami i wszystko marność. Cały kraj teraz został z niczym, a on może się uważać za szczęśliwego, bo całkiem nieźle się urządził.
Читать дальше