– Co takiego? – zaniepokoił się Dronow.
– Szpurt. Ostry bieg do przodu. Nie mierzyłem, ale tak na oko wygląda mi na rekord świata. Oczywiście, kiedy człowiekowi celują w plecy z makarowa, to każdy wyciąga nogi, ale takiej szybkości jeszcze nie widziałem. No, więc dlaczego ten chłopak do ciebie strzelił?
Nie „strzelał”, ale „strzelił”? To znaczy, że wujo widział tylko sam koniec – kiedy Sierioga gnał, pochylony, wzdłuż torów. No jasne, wcześniej towarowy mu zasłaniał.
– Nie wiem. Jakaś żulia się przyczepiła – burknął Sierioga i pomacał kostkę. Zdaje się, że spuchła.
– A ty sam kto jesteś? – Ciekawski w kapeluszu trzymał temat.
Tak w ogóle to uratował mi życie, pomyślał Sierioga i odpowiedział uprzejmie:
– Sierioga jestem. Dronow.
– A ja – Iwan Pantelejewicz. Poznajmy się.
Mocno uścisnął rękę Dronowowi.
Potem odwrócił się w stronę samochodu i krzyknął:
– Ej, Wołodia, chodź no tu!
Jeździ czarną wołgą, i to jeszcze z szoferem; widać jakaś szycha.
Wóz przejechał na drugą stronę torów i podjechał tuż pod sąg-
– Dobra, nawróć teraz. Poświeć tutaj długimi.
Sierioga zasłonił oczy przed mocnym światłem, a Iwan Pantelejewicz przysiadł, rozsznurował mu but i ostrożnie poruszał stopą.
– Cicho, nie szarp się… Dzięki Bogu, złamania nie ma. I więzadła chyba całe. Miałeś szczęście, i sokoły też.
O jakich sokołach mówi, Sierioga nie przyswajał. Pomyślał, że może źle usłyszał.
– Pan jest lekarzem, tak?
Bo facet obmacywał nogę bardzo wprawnie, tak że nawet nie bolało.
– Nie, Siergiej, nie jestem doktorem – odpowiedział wesoło Iwan Pantelejewicz, prostując się. – Jestem człowiekiem, który dowierza swojej intuicji. A skoro ona nie wiadomo czemu każe mi nie siedzieć przy zamkniętym szlabanie, tylko wysiąść na chwilę z wozu i pooddychać świeżym powietrzem, to jej słucham.
Ile ten wujo ma lat, trudno było wyczuć. Twarz miał może niemłodą, ale też niestarą. Przyjemną twarz, mocną.
– A poza tym, Sierioża, jestem członkiem kierownictwa klubu sportowego „Leninowskie Sokoły”. Teraz pojedziesz ze mną, bo i tak na jednej nodze daleko nie doskaczesz. Pojedziemy do pewnego dobrego szpitala, gdzie ci założą elegancki opatrunek. A po drodze, Siergiej, musimy odbyć bardzo poważną rozmowę.
Przedstawiciel silnego genderu
Dzisiaj od rana soundtrack był jak oszalały. Robert jeszcze dobrze się nie obudził, a już usłyszał westchnienia trąbek i nerwowe piski smyczków. Wystarczyło otworzyć oczy i zmrużyć je od słonecznego blasku, wypełniającego sypialnię, by zabrzmiała uwertura: potężna, uroczysta, z momentami, które sprawiały, że Robertowi zamierało serce.
Muzyka zachowywała się niebanalnie także później, kiedy mył się, golił i brał prysznic. Potem niespiesznie „jadł swoje śniadanie” (lubił anglicyzmy, uważał, że przydają mowie niepowtarzalności i wdzięku) z żoną – wychodziła do pracy przed dwunastą, u niego zaś czwartek był „dniem bibliotecznym” – i ciągle przysłuchiwał się melodycznym breweriom w duszy czy też może w mózgu? Tej zagadki zresztą przez dziesięć lat nie udało mu się rozwiązać. Jeśli człowiek ma duszę, to chyba jednak w duszy.
Kiedy Robert był jeszcze smarkaczem i dopiero przyzwyczajał się do życia z Darem, nazwał swoją wewnętrzną muzykę „soundtrackiem do life story”. To wcale nie takie głupie określenie: spojrzenie na życie jak na film, w którym gra człowiek główną rolę. Co prawda, nigdy nie widział reżysera i nie czytał scenariusza, ale to samo można powiedzieć o wszystkich. Robert przynajmniej słyszy muzykę, a inni nawet tego nie mają. Muzyka do filmu Życie R. Darnowskiego była wysokiej jakości, nie taka jak w kiczowatych produkcjach filmowych, gdzie jeśli na ekranie jest coś smutnego, to jęczą flety i skrzypce, a jeśli ktoś zażartował albo poślizgnął się na skórce od banana, za kadrem rozlega się „cha-cha-cha”. Soundtrack Roberta często nie pokrywał się albo nawet kontrastował z tym, co się działo na zewnątrz. Tutaj, powiedzmy, jest dzień jak co dzień, niczego specjalnego się człowiek nie spodziewa, a muzyka obiecuje: uważaj, bądź w pogotowiu, dzisiaj coś się wydarzy.
Dlatego Darnowski od rana był czujny, uważnie patrzył i słuchał, bo wiedział, że soundtrack nigdy nie oszukuje.
Instrumentalne bogactwo i symfoniczny rozmach koncertu zapowiadały niezwykły dzień, ale na razie wszystko toczyło się zwykłą koleją. No, kawa z mlekiem, trochę przypalona grzanka, w radiu śpiewał Walerij Leontjew, żona mówiła o czymś nudnym.
Jak zawsze opuściła swoje słynne puszyste rzęsy i niegłęboko zaciągając się papierosem, leniwie opowiadała o spotkaniu z koleżanką z roku, córką byłego sekretarza KC. Robert słabo pamiętał tę Maszę Demiancewą, dlatego ledwie słuchał opowieści, koncentrując się na wewnętrznej ścieżce dźwiękowej.
– No, a co ona robi? – spytał z roztargnieniem.
– Odjeżdża – westchnęła żona, strącając słupek popiołu czerwonym paznokciem.
– W jakim sensie?
– W zwyczajnym. Bierze dragi i potem ma odjazd. Kiedy tatusia pochowali w murze kremlowskim, mężulek od razu dał nogę. A sama ni cholery nie umie. Wyprzedaje antyki i szprycuje się różnymi świństwami. Inną by już dawno wsadzili, ale cóż, ona nosi nazwisko Demiancewa.
– Jasne. – Robert stłumił ziewanie. – Jedziesz od razu do pracy?
– Tak. Potem pojadę do Ludki, obiecałam dziewczynom przywieźć nowe towary.
Żona Roberta miała godną zazdrości pracę, w Sowperfimeksie; tata jej załatwił. Z wyjazdami zagranicznymi, z dogodnymi godzinami pracy, a co najważniejsze, zawsze miała zapas firmowych flakoników z próbkami perfum, komplety kosmetyków, puderniczki i inne deficytowe towary. Sprzedając te drobiazgi przyjaciółkom i przyjaciółkom przyjaciółek, osiągała dochody dziesięć razy większe od pensji.
Była samodzielna. Złoto nie żona. Nawet jeździła własną „siódemką”. Dwa auta w rodzinie… Jeszcze niedawno uważano by to za szczyt burżujstwa, ale czasy się zmieniły. Teraz to nic specjalnego. Niektórzy jeżdżą nawet zagranicznymi samochodami i nikt krzywo na nich nie patrzy.
Darnowski obrzucił spojrzeniem kuchnię – przestronną, dwunastometrową, z kompletem fińskich mebli i jugosłowiańską zmywarką. Zaopatrzenie jak należy: i prawdziwa Nescafe w słoiku, i ser Viola, i dżem pomarańczowy – to dzięki dostępowi teścia do „koryta” dla wybrańców. Ale w ostatnim czasie wszystkie te nomenklaturowe wspaniałości przestały Robertowi wystarczać. Coś się psuło w państwie sowieckim.
Ile sił, ile nerwów, a co więcej, ile Daru zostało zużyte, i po co? System się rozwala, rozsypuje w diabły. To, co wcześniej wydawało się brylantem, zmienia się w zwykłe szkiełko.
Weźmy choćby mieszkanie. Południowo-zachodni rejon Moskwy, solidny ceglano-wielkopłytowy dom, sześćdziesiąt dwa metry powierzchni, czysta winda, nawet konsjerżka w bramie. Ale ajenci i właściciele firm teraz wykupują w centrum duże komunałki, płacą za nie pięć albo i dziesięć tysięcy, wyburzają ściany i urządzają prawdziwe apartamenty na europejskim poziomie. A jakie nazwy nadają tym cudeńkom: galeria, patio, ogród zimowy.
Albo taki samochód. Jeszcze rok temu, kiedy Robert jeździł swoją eksportową, wiśniową „dziewiątką”, wszyscy się gapili na niego z zazdrością. A teraz w Moskwie nawet mercedes nie jest rzadkością.
Читать дальше