– Dokąd?
– Nie wiem. Tutaj nie mogę zostać.
I powiedział mu o szpitalu, o rozbitym oknie, no, a przede wszystkim o wariatkowie. Müller zaśmiał się.
– Nie mają prawa. Trzymaj ty się mnie, Sierioga, a ja cię nie dam tknąć. Jakby co, to włączę do sprawy ojczulka. Ja dla ciebie teraz gwiazdkę z nieba bym ściągnął, jasne? My, dwaj nadludzie, na całe pierdolone Basmanowo. I wszystkich będziemy mieli o, tu…
Potrząsnął zaciśniętą pięścią.
– Idź do domu, Sierioga, odpocznij. Zasłużyłeś. I nie zawracaj sobie głowy pierdołami. Wszystko będzie grało. Słowo gruppenführera.
Ach, to tak?
W progu matka rzuciła mu się na szyję.
– Sieriożka, kochanieńki, co też pan doktor mówi? – zaczęła mamląc (przednie zęby Rożnow wybił jej jeszcze w pozaprzeszłym roku). I dalej go obejmować, obmacywać. – Że się rozbiłeś w autobusie?
Dronow odsunął się – od matki mocno jechało alkoholem.
– Jestem cały, wszystko w porządku. Jaki znowu doktor?
– A ten tam. – Wskazała w stronę korytarza.
I nagle – masz ci los, dawno go nie widział – z pokoju wylazł brodacz ze szpitala.
Sieriodze „to tak” skoczyło na „toko tak”, ale na parę sekund, nie więcej. Przypomniało mu się, co mówił Müller.
– Czego pan? Nie ma pan prawa! Nie pojadę! – cofnął się Dronow i cały się napiął: a co będzie, jak doktor ma ze sobą sanitariuszy od czubków?
– Nie denerwuj się, nie wolno ci! – powiedział lekarz szybko, ale spokojnie. – Przywiozłem ci ubranie, dokumenty. Dlaczegoś uciekł? Potrzebny ci jest spokój. Masz silną arytmię. Puls trzysta dwadzieścia, cztery razy szybszy niż normalny. To bardzo niebezpieczne. Serce może nie wytrzymać. No dalej, wejdź do pokoju, siadaj. Albo lepiej się połóż.
W pokoju brodacz zaczął mierzyć puls Sieriodze.
– Nic nie rozumiem… Normalny, siedemdziesiąt pięć.
Za to Sierioga zrozumiał. Kiedy ze strachu serce mu się ściska i we łbie z „to tak” przechodzi na „toko tak”, wtedy puls robi się cztery razy szybszy. To nie znaczy, że wszyscy dookoła zaczynają powoli mówić i poruszać się, tylko on sam jest cztery razy zwinniejszy. Ach, to tak! Dlatego nie wpierdolił mu ani Rożnow, ani nawet Baniak. Wydawało mu się, że poruszają się niczym senne muchy. Albo ludzie na filmie w zwolnionym tempie. A naprawdę to tamci byli normalni, tylko on skakał jak Charlie Chaplin.
– A co ze stukaniem w głowie? – spytał zakłopotany doktor. – Nie dokucza ci?
– Przeszło. – Sierioga machnął ręką. – Jak wyszedłem na ulicę, od razu wiatr mi głowę ochłodził. A nie pomyliło się coś panu z tym trzysta dwadzieścia?
Nie bał się już teraz brodatego ani trochę.
– Mogło się zdarzyć – wymamrotał zafrasowany lekarz. – Daj, to zmierzę jeszcze raz.
Teraz wyszło nawet siedemdziesiąt.
– Trzeba mniej pić. – Sierioga wyswobodził rękę. – Lekarzowi nie wypada.
A myślał sobie: cztery razy szybciej! Czterokrotnie!
Nowy Ład
Kiedyś Sierioga Dronow sądził, że tylko w kinie życie może odmienić się tak szybko. Albo w bajce. Że niby żył sobie mizerota, pomiatał nim każdy, kto chciał, i nagle – ciach, złapał czarodziejskiego szczupaka albo Konika Garbuska. I od razu wszystko pcha się drzwiami i oknami: i to, i tamto, i pól królestwa na dodatek.
Po pierwsze, Rożnow. Tyle się męczył Sierioga z tą zarazą, a tu – szast-prast, i nie ma Rożnowa.
Po dintojrze w Nieżdance Sierioga myślał, żeby spuścić ojczymowi prawdziwe manto – i za karcery, i za wybite zęby mamy, ale Rożnow już się w domu nie pokazał. Tak się przeraził dziarskiego pasierba, że nawet swoich łachów nie zabrał. Nawet z administracji się zwolnił. Wyjechał w świat i cześć, tak jakby go nigdy nie było.
Mama przepłakała cały dzień, a potem przestała. Sierioga miał z nią poważną rozmowę: jak będziesz chlać, to uważaj. Matka tylko głowę w ramionach schowała, i od tej pory nie widział jej pijanej. Pewnie taką już ma duszę, że się musi kogoś bać, jak nie męża, to syna.
W domu odtąd było dobrze. Czysto, spokojnie. Jak chce się żreć, to w lodówce jest zupa, kotlety. W nocy nikt się nie drze, nie wymyśla, śpij, człowieku, ile chcesz.
Dronow spał teraz do późna. Dlatego, że za dnia i wieczorami roboty było do licha i trochę. Pomagał Müllerowi zaprowadzać Nowy Ład w Basmanowie. W tym sensie, że sonderkommando od tej chwili w mieście jest najważniejsze; jak powie jego gruppenführer, tak ma być.
Zaczął od dwóch sąsiednich ferajn, wziął je pod swoją komendę, nazwał „brygadami”. Poszło mu z tym łatwo. Zabrał ze sobą Sieriogę, powiedział: ty nic nie gadaj, wystarczy, jak będziesz ze mną.
O tym, że Sierioga załatwił Arbuza i samego Baniaka rozsmarował na ścianie, wszyscy już wiedzieli. Dronow cieszył się teraz w mieście wielkim autorytetem.
Dawnych sondziarzy Müller też przechrzcił na brygadę. Sieriogę mianował brigadeführerem i swoim pierwszym pomocnikiem.
Potem pogadał z tym i owym spośród syczowskich. Ci, bez Baniaka, którego zawieziono do szpitala ze złamaniami i pękniętą śledzioną, zaczęli się gryźć między sobą: jedni stali murem za Baniakiem, inni się odsunęli, uznali Arbuza za wodza. No, a ten powiódł ich pod rozkazy Müllera i też został brigadeführerem.
Teraz można było stanąć w szranki z dworcowymi.
Tam za pierwszego w grupie był Sztyk, dorosły chłopak. Nie zajmował się drobnicą, znał poważnych ludzi z Moskwy, robił geszefty z tirowcami.
Müller wezwał go na spotkanie, na rozmowy. Ze sobą wziął tylko Sieriogę. Ostrożny Sztyk przyprowadził ośmiu.
– Dasz radę, jakby co? – kątem ust wyszeptał gruppenführer, kiedy zobaczył tyle luda.
– Łatwiutko. – Dronow wzruszył ramionami, pewny, że „toko tak” go nie zawiedzie.
– A jak wyjmą kosy?
– Nie ma sprawy. Tylko ty odejdź na bok, żeby cię nie pocięli.
Też coś – kosy. Zanim tamci się zamachną, on przejdzie między nimi, jakby stali nieruchomo. Nim zdążą mrugnąć, dostaną po uszach. A cztery razy szybszy cios pięścią to jak rąbnięcie zderzaka ciężarówki pędzącej sześćdziesiątką.
– Dobra – zgodził się Müller. – Jak powiem „Wal!”, to walisz, Sztyka – pierwszego.
Tym razem Sierioga omal się nie obciął.
Rozmowie wcale się nie przysłuchiwał, czekał na komendę. Prawdę mówiąc, miał ochotę jeszcze raz sprawdzić swoje „toko tak”.
Sztyk zerkał na niego z obawą, byki też nie spuszczały oka. Miło było.
Ale kiedy układy się zerwały i Müller krzyknął: „To tak? Wal ich, Sierioga!” – nic się nie stało. Serce się nie obudziło, po dawnemu wystukiwało swój rytm „to tak, to tak”.
Sierioga zrozumiał, co jest grane, ale za późno. Bardzo już był pewny siebie, nie czuł strachu. A bez tego „toko tak” był jak silnik bez zapłonu – nie zacznie działać.
Zamachnął się, żeby Sztykowi przyłożyć w ryło, ale wyszło słabiutko. Tamten odskoczył i jak nie ryknie:
– Chłopaki, kosami ich!
Trzech wyciągnęło knypy, rzucili się na Sieriogę. A wtedy jego motor z przestrachu zaskoczył. Można powiedzieć, z półobrotu.
Toko tak, toko tak, toko tak!
Dalej było już łatwo. Wygrzmocił całą ósemkę, wystarczyło góra pół minuty. Potem popędził za Sztykiem, który nawiewał co sił w stronę prospektu. Starał się, biedak, łokciami wiosłował i zdążył odbiec daleko – dwieście metrów. Tyle że Sierioga przy swoim „toko tak” dogonił go raz-dwa. Podstawił mu nogę, dołożył po karku i szef dworcowych rąbnął gębą o asfalt. Dronow przydepnął go nogą, żeby się nie rzucał, i trzymał tak, dopóki nie nadszedł Müller.
Читать дальше