Większość mieszkańców wioski wyglądała przez okna, niektórzy nawet ubrali się i wybiegli z domów — oczywiście dopiero po odejściu olbrzyma — a kilku pędziło teraz z krzykiem na pagórek. Gdy bowiem rozległ się przeraźliwy tupot maszerującego potwora wszyscy prawie schowali się co prędzej pod kołdry a co bojaźliwsi powłazili pod łóżka. Ale Garm, jak już wspominałem, był ze swego pana dumny i lękał się go bardzo, ponieważ Dżil wydawał mu się straszny i wspaniały, zwłaszcza w gniewie. Garm nie wątpił, że olbrzym będzie tego samego zdania. Toteż widząc, że Dżil wychodzi z domu z garłaczem (pies wiedział z doświadczenia, że to zazwyczaj jest dowodem wiekiego gniewu), Garm puścił się pędem do wsi szczekając i nawołując:
— Chodźcie, chodźcie, chodźcie! Wstawać z łóżek Chodźcie, patrzcie na mojego wspaniałego pana. Jest śmiały i szybki. Poszedł zabić olbrzyma, który wtargnął na jego pola. Chodźcie!
Szczyt pagórka widać było niemal ze wszystkich domów. Kiedy ludzie i pies ujrzeli wychylającą się na nim twarz olbrzyma, jęknęli z przerażenia. Wszyscy z wyjątkiem psa — byli pewni, że Dżil nie poradź, sobie z tak groźnym przeciwnikiem. Wtem huknął strzał, olbrzym zawrócił i uciekł, a widzowie zaczęli klaskać i wiwatować. Garm szczekał tak zapalczywie że omal mu łeb nie pękł.
— Hura! — wrzeszczeli ludzie. — Dostał łotr nauczkę. Nasz Aegidius pokazał mu, gdzie pieprz rośnie Powlókł się zbój do swego domu, gdzie pewnie ducha wyzionie. Dobrze mu tak, ma za swoje.
I znów wiwatowali chórem. Wiwatując nie omieszkali zauważyć i zapamiętać, ku własnej przestrodze że Dżilowi lepiej w drogę nie wchodzić, bo garłacz strzela nie na żarty. Przedtem bowiem nieraz w miejscowej gospodzie spierano się przy piwie na ten temat dopiero zdarzenie z olbrzymem rozwiało wszelkie wątpliwości. Od tego dnia, a raczej od tej nocy, Dżil nie miał kłopotów z nieproszonymi gośćmi na swoich polach.
Kiedy się upewniono, że niebezpieczeństwo minęło, co odważniejsi sąsiedzi weszli aż na pagórek, by uścisnąć dłoń Dżila. Paru najbardziej szanownych — proboszcz, kowal i młynarz — pozwolili sobie nawet klepnąć go po ramieniu. Dżil nie był tym zachwycony, i ponieważ ramię jeszcze go po strzale mocno bolało, ' lecz uznał, że wypada ich zaprosić na poczęstunek do domu. Siedli w kuchni za stołem i popijając za zdrowie gospodarza, wychwalali go pod niebiosy. Dżil bez ceremonii ziewał, nikt jednak na to nie zważał, póki dzban był pełny. Nim goście wypili pierwszy i drugi kufel, gospodarz zdążył osuszyć trzeci i czwarty i poczuł się bardzo pewny siebie; nim goście wypili trzeci i czwarty kufel — gospodarz osuszył piąty i szósty i poczuł się tak odważny, jak był dotychczas jedynie w wyobraźni swojego psa. Kompania rozstała się w najlepszej zgodzie, a na pożegnanie Dżil klepał wszystkich po ramieniu. Ręce miał duże, czerwone i krzepkie, toteż odpłacił im z nawiązką.
Nazajutrz przekonał się, że jego przygoda, obiegłszy z ust do ust wioskę, urosła do rozmiarów wielkiego czynu i że stał się wśród sąsiadów nie lada osobistością. W ciągu kilku następnych dni wieść rozeszła się po wszystkich wsiach w promieniu dziesięciu mil. Dżil był bohaterem całej okolicy. Bardzo mu się to podobało. W najbliższy dzień targowy sąsiedzi zafundowali mu w gospodzie całe morze piwa, to znaczy prawie tyle, ile jego dusza pragnęła. Wrócił do domu śpiewając stare bohaterskie pieśni.
W końcu usłyszał o nim sam król. Stolica państwa —; podówczas Średniego Królestwa Wyspy — znajdowała się o sześćdziesiąt mil od Ham i zazwyczaj dwór niezbyt się interesował losem wieśniaków z tak odległych okolic. Teraz jednak błyskawiczne zwycięstwo nać groźnym olbrzymem wydało się królowi godne uwagi) i warte jakiegoś drobnego wynagrodzenia. Po odpowiedniej zwłoce, czyli po trzech mniej więcej miesiącach, w dzień świętego Michała król wystosował uroczysty list. Napisany czerwonym atramentem na białym pergaminie, wyrażał królewską pochwałę dla “naszego wiernego poddanego, umiłowanego Aegidiusa Ahenobarbusa Juliusa, rolnika z wioski Ham".
Zamiast podpisu figurował czerwony kleks, ale dworski skryba dodał: Ego Augustus Bonifacius Ambrosius Aurelianus Antonius Pius et Magntficus, dux, rex, tyrannus et basileus Mediterranearum Partium, subscribo [1] Ja, Augustus Bonifacius Ambrosius Aurelianus Antonius Pobożny i Wspaniały, wódz, król, tyran i monarcha Obszarów Śródziemnomorskich, podpisuję (łac.).
— i opatrzył list wielką czerwoną pieczęcią. Dokument był więc niewątpliwie autentyczny. Sprawił Dżilowi ogromną przyjemność i budził powszechny zachwyt, zwłaszcza gdy ludzie odkryli, że każdego, kto pragnie podziwiać królewski list, Dżil zaprasza i częstuje piwem przy swoim kominku.
Jeszcze cenniejszy od listu był załączony do niego dar. Król przysłał Dżilowi pas i miecz. Prawdę mówiąc sam król nigdy tego oręża nie używał. Odziedziczył | go w spadku; od niepamiętnych czasów miecz ów wisiał w królewskiej zbrojowni. Zbrojmistrz nie wie-dział, skąd się tam wziął ani też jaki by z niego mógł być pożytek. Proste, ciężkie i długie miecze tego rodzaju od dawna wyszły na dworze z mody, więc monarcha uznał, że będzie to dar w sam raz dla chłopa z zapadłej wioski. Dżii jednak był zachwycony, a sława jego w okolicy tym bardziej wzrosła.
Cieszył się Dżil takim obrotem sprawy i nie mniej od pana cieszył się jego pies. Nie dostał zapowiedzianego lania. Dżil na swój sposób był sprawiedliwy. W głębi serca przyznawał Garmowi część zasługi w całej przygodzie, chociaż głośno nigdy o tym nie mówił. Wprawdzie nadal sypały się na psa twarde słowa, a nawet twarde przedmioty, jeśli pan był f w złym humorze, lecz wiele drobnych przewinień uchodziło teraz Garmowi płazem. Pies przyzwyczaił się do dalekich wycieczek po okolicy. Gospodarz zadzierał nosa, a szczęście mu sprzyjało. Roboty jesienne i wczesne zimowe poszły jak po maśle. Wszystko układało się pomyślnie, dopóki nie zjawił się smok.
Smoki były już w owych latach rzadkością na wyspie. Od wielu lat żaden się nie pokazał w granicach śródziemnego państwa Augustusa Bonifaciusa. Istniały, oczywiście, na zachodzie i północy podejrzane trzęsawiska i bezludne góry, lecz były bardzo daleko. Niegdyś w tamtych dzikich krajach żyły smoki rozmaitych odmian i zapuszczały się niekiedy na łupieskie wyprawy w odległe okolice. Wtedy jednak rycerstwo Średniego Królestwa słynęło z odwagi, toteż gdy niemal wszystkie smoki, które tu się zapędziły, zginęły lub wróciły do swoich siedzib z ciężkimi ranami, inne zniechęciły się do wycieczek w te strony.
Przetrwał jednak zwyczaj, że podczas świąt Bożego Narodzenia podawano przy królewskim stole wśród innych potraw Ogon Smoczy; co roku wyznaczano rycerza, który miał w tym celu upolować smoka. Wyruszał niby na łowy w dzień świętego Mikołaja i musiał dostarczyć smoczy ogon najpóźniej w wigilię uczty. Ale od wielu już lat kuchmistrz dworski, biegły w swojej sztuce, przyrządzał sztuczny Ogon Smoczy z ciasta, masy migdałowej i twardego lukru, z którego wyrabiał przemyślnie łuski pancerza. Wyznaczony rycerz wnosił to arcydzieło do sali w Wilię Bożego Narodzenia przy muzyce skrzypiec i trąb. Nazajutrz po obiedzie zjadano Smoczy Ogon na deser i wszyscy mówili — chcąc przypodobać się kuchmistrzowi — że smakuje lepiej niż prawdziwy.
Tak sprawy stały, gdy nagle znowu pojawił się smok. Zawinił tu głównie olbrzym. Od czasu swojej przygody zaczął włóczyć się po górach, odwiedzając nielicznych zresztą znajomych o wiele częściej niż dawniej i niżby pragnęli. Wszystkich pytał, czyby mu nie pożyczyli dużego miedzianego rondla. Ale czy się ktoś na pożyczkę godził, czy też odmawiał, kończyło się zawsze na tym, że olbrzym siadał i opowiadał, po swojemu rozwlekle i nieskładnie, o pięknym nizinnym kraju leżącym daleko na wschód od gór i o rozmaitych cudach szerokiego świata. Uroił sobie, że jest wielkim i odważnym podróżnikiem.
Читать дальше