– Jakim cudem?
– Nie wiem. Czy twoja matka była jakoś specjalnie leczona?
– Nigdy nie czytałem tej książki. Czy mam do niej zadzwonić?
– A mógłbyś?
– Czas już chyba zdradzić im ten sekret.
– Skorzystaj z telefonu Lisy.
Steve wystukał numer swojego domu. Odebrała mama.
– Cześć, mamo.
– Czy cieszyła się, że przyjechałeś?
– Z początku nie. Ale jestem z nią.
– Więc chyba cię nie nienawidzi.
Steve spojrzał na Jeannie.
– Nie nienawidzi mnie, ale uważa, że jestem za młody.
– Czy słucha tego?
– Tak i wprawiłem ją chyba w zakłopotanie, co nie jest takie złe. Jesteśmy w laboratorium, mamo, i mamy tu pewną zagadkę. Moje DNA jest chyba takie samo jak DNA innego badanego, któremu pobrała krew, faceta o nazwisku Dennis Pinker.
– Nie może być takie samo… musielibyście być jednojajowymi bliźniętami.
– A to byłoby możliwe tylko, gdybym został adoptowany.
– Nie zostałeś adoptowany, Steve, jeśli o to chcesz zapytać. I nie jesteś jednym z bliźniaków. Bóg wie, czy dałabym sobie radę z jeszcze jednym takim jak ty gagatkiem.
– Czy przed moim urodzeniem leczyłaś się na bezpłodność?
– Owszem, leczyłam się. Doktor polecił mi pewną klinikę w Filadelfii, w której leczyło się poprzednio kilka żon oficerów. Nazywała się Aventine. Poddano mnie tam kuracji hormonalnej.
Steve powtórzył nazwę kliniki Jeannie, która zapisała ją na kartce.
– Kuracja odniosła skutek – kontynuowała mama i dzięki temu ty, owoc tych wszystkich starań, sterczysz teraz w Baltimore i zawracasz głowę starszej od siebie o sześć lat pięknej kobiecie, zamiast siedzieć w Waszyngtonie i opiekować się siwowłosą matką.
Steve roześmiał się.
– Dziękuję, mamo.
– Steve?
– Tak?
– Nie wracaj zbyt późno. Jutro rano musisz się spotkać z adwokatem. Postaraj się wyjaśnić to nieporozumienie, zanim zaczniesz się martwić o swoje DNA.
– Niedługo wrócę. Cześć. – Steve odłożył słuchawkę.
– Teraz zadzwonię do Charlotte Pinker – oznajmiła Jeannie. – Mam nadzieję, że jeszcze nie śpi. – Przerzuciła kilka kartek rolodexu Lisy, po czym podniosła słuchawkę i wystukała numer. – Dobry wieczór pani – odezwała się po chwili – tu doktor Ferrami z Uniwersytetu Jonesa Fallsa. U mnie wszystko w porządku, a u pani? Mam nadzieję, że nie pogniewa się pani, jeśli zadam jeszcze jedno pytanie. Naprawdę to bardzo miło z pani strony. Tak… Czy przed zajściem w ciążę z Dennisem, leczyła się pani na bezpłodność? – Jeannie przez dłuższą chwilę milczała, a potem jej twarz rozjaśniło podniecenie. – W Filadelfii? Tak, słyszałam. Kuracja hormonalna? To bardzo interesujące, bardzo mi pani pomogła. Jeszcze raz dziękuję. Do widzenia. – Odłożyła słuchawkę. – Bingo – stwierdziła. – Charlotte leczyła się w tej samej klinice.
– To fantastyczne – ucieszył się Steve. – Ale co to może znaczyć?
– Nie mam pojęcia – odparła, po czym podniosła ponownie słuchawkę i wystukała czterysta jedenaście. – Jaki jest numer informacji telefonicznej Filadelfii? Dziękuję. – Wystukała kolejny numer. – Klinika Aventine – powiedziała i spojrzała na Steve'a. – Mogli ją zamknąć przed wielu laty.
Obserwował ją kompletnie zahipnotyzowany. Z twarzą, na której płonął entuzjazm, wyglądała porywająco. Żałował, że nie może jej bardziej pomóc.
Nagle złapała ołówek i zapisała numer.
– Dziękuję – powiedziała i odłożyła słuchawkę. – Wciąż istnieje! – poinformowała go.
Steve poczuł, że szybciej bije mu serce. Być może uda się rozwiązać zagadkę jego genów.
– Archiwa – olśniło go. W klinice muszą mieć archiwum. Tam możemy się dowiedzieć prawdy.
– Muszę tam pojechać – stwierdziła Jeannie. Przez chwilę intensywnie się zastanawiała. – Mam upoważnienie podpisane przez Charlotte Pinker… prosimy o nie każdego, kto udziela nam wywiadu. To daje mi prawo wglądu do wszystkich jej danych medycznych. Czy mógłbyś poprosić swoją matkę, żeby napisała takie samo upoważnienie i przesłała mi faksem na uniwerek?
– Jasne.
Jeannie wystukała pospiesznie kolejny numer.
– Dobry wieczór, czy to klinika Aventine? Czy mogę mówić z kierownikiem nocnego dyżuru? Dziękuję.
Czekając, stukała niecierpliwie ołówkiem w blat biurka. Steve nie mógł od niej oderwać oczu. Jeśli o niego chodziło, mogło to trwać całą noc.
– Dobry wieczór, panie Ringwood, mówi doktor Ferrami z wydziału psychologii Uniwersytetu Jonesa Fallsa. Dwie badane przeze mnie osoby były leczone w pańskiej klinice przed dwudziestu trzema laty i bardzo by mi pomogło, gdybym mogła przejrzeć ich dokumentację. Mam ich pisemne upoważnienia i mogę je panu przefaksować… To bardzo miło z pana strony… Czy jutro nie będzie zbyt wcześnie? Powiedzmy o drugiej. Będę panu bardzo zobowiązana. Oczywiście. Dziękuję. Do widzenia.
– Klinika ginekologiczna… – odezwał się Steve. – Czy w tym artykule w „Wall Street Journal” nie pisali przypadkiem, że Genetico ma kilka klinik zajmujących się leczeniem bezpłodności?
Jeannie wpatrywała się w niego z otwartymi ustami.
– O mój Boże – szepnęła. – Oczywiście, że je mają.
– Ciekawe, czy istnieje tutaj jakiś związek?
– Mogę się o to założyć.
– A jeśli istnieje…
– Jeśli istnieje, Berrington Jones może wiedzieć o tobie i Dennisie o wiele więcej, niż po sobie pokazuje.
To był cholerny dzień, ale skończył się całkiem nieźle, pomyślał Berrington, wychodząc spod prysznica.
Przyjrzał się sobie w lustrze. Jak na pięćdziesiąt dziewięć lat był we wspaniałej formie: szczupły, wyprostowany, lekko opalony, z prawie płaskim brzuchem i ciemnymi włosami łonowymi, które farbował, żeby nie wstydzić się irytującej siwizny. Było dla niego bardzo ważne, by móc się rozebrać w obecności kobiety, nie gasząc przy tym światła.
Rano łudził się, że Jeannie Ferrami nie sprawi już im kłopotu, ale ona okazała się twardsza, niż się spodziewał. W przyszłości już jej nie zlekceważy.
W drodze powrotnej z Waszyngtonu wstąpił do Prestona Barcka, żeby podzielić się z nim najnowszymi wiadomościami. Preston był jak zwykle nastawiony bardziej pesymistycznie, niż wynikało to z sytuacji. Pod wpływem jego narzekań Berrington wracał do siebie w paskudnym nastroju. Ale kiedy wchodził do domu, zadzwonił telefon i Jim poinformował go zaimprowizowanym szyfrem, że David Creane spowoduje zerwanie współpracy Jeannie z FBI. Obiecał, że jeszcze tego wieczoru zatelefonuje gdzie trzeba.
Berrington wytarł się ręcznikiem i włożył niebieską bawełnianą piżamę i szlafrok w białoniebieskie pasy. Gosposia Mariannę miała wolny wieczór, ale w lodówce zostawiła mu potrawkę: zgodnie z tym, co napisała swoim dziecinnym starannym charakterem pisma, kurczaka po prowansalsku. Włożył go do piekarnika i nalał sobie szklaneczkę whisky Springbank. Kiedy umoczył w niej wargi, zadzwonił telefon.
To była jego eks-żona, Vivvie.
– W „Wall Street Journal” piszą, że będziesz bogaty – powiedziała.
Wyobraził ją sobie: szczupłą sześćdziesięcioletnią blondynkę, siedzącą na tarasie swego kalifornijskiego domu i patrzącą, jak słońce zachodzi nad Pacyfikiem.
– Rozumiem, że chcesz teraz do mnie wrócić.
– Myślałam o tym, Berry. Zastanawiałam się nad tym bardzo poważnie przez co najmniej dziesięć sekund. A potem zdałam sobie sprawę, że nie warto tego robić nawet za sto osiemdziesiąt milionów.
Читать дальше