Usiadł, włączył komputer i czekając, aż się załaduje, sprawdził szuflady. W najwyższej były długopisy i papier do pisania. W kolejnej znalazł paczkę tamponów i parę rajstop w nienaruszonym opakowaniu. Nienawidził rajstop. Zachował młodzieńcze wspomnienia kobiecych pasów i pończoch ze szwami. Rajstopy były niezdrowe podobnie jak nylonowe męskie szorty. Kiedy prezydent Proust mianuje go naczelnym lekarzem kraju, każe umieścić ostrzeżenia na wszystkich opakowaniach rajstop. W następnej szufladzie znalazł lusterko i szczotkę z tkwiącymi w niej kilkoma długimi ciemnymi włosami; w ostatniej kieszonkowy słownik i książkę zatytułowaną Tysiąc akrów. Jak na razie żadnych sekretów.
Na ekranie pojawiło się jej menu. Podjechał w górę myszą i wybrał kalendarz. Jej terminarz był łatwy do przewidzenia: wykłady i zajęcia ze studentami, praca w laboratorium, tenis, spotkania ze znajomymi, kino. W sobotę wybierała się do Oriole Park w Camden Yards, żeby obejrzeć mecz baseballu; w niedzielę rano zaprosili ją na drugie śniadanie Ransome'owie; w poniedziałek miała oddać do warsztatu samochód. Nie było wpisu, który mówiłby na przykład: Sprawdzić kartotekę medyczną w Acme Insurances. Tak samo banalna był jej lista spraw do załatwienia: kupić witaminy, zadzwonić do Ghity, prezent urodzinowy dla Lisy, sprawdzić modem.
Opuścił kalendarz i zaczął przeglądać jej pliki. Miała mnóstwo statystyki na arkuszach kalkulacyjnych. Mniej było dokumentów w edytorze tekstów: trochę korespondencji, wzory kwestionariuszy, szkic artykułu. Używając opcji Search przeczesał cały jej Word Perfect, szukając słów „baza danych”. Pojawiły się kilka razy w artykule, a także w trzech listach, z żadnej wzmianki nie wywnioskował jednak, że Jeannie zamierza ponownie użyć swojego programu komputerowego.
– No dalej – mruknął pod nosem – przecież coś musi tu być, na litość boską.
Jeannie miała szafkę na akta, ale niewiele w niej przechowywała: urzędowała tu dopiero od paru tygodni. Po kilku latach będą w niej leżeć sterty wypełnionych kwestionariuszy – podstawa badań psychologicznych. Teraz w jednym segregatorze miała kilka zaadresowanych do niej listów, w drugim komunikaty wydziałowe, w trzecim fotokopie artykułów.
W szafce znalazł jedynie oprawioną w ramki, odwróconą do góry nogami fotografię Jeannie i wysokiego brodacza na rowerach przy brzegu jeziora. Niechcący trafił na ślad romansu, który już się zakończył.
Coraz bardziej go to niepokoiło. To był pokój zorganizowanej osoby, która planuje wszystko z wyprzedzeniem. Jeannie przechowywała przychodzące do niej listy i kopie wszystkiego, co wysyłała. Gdzieś tutaj powinien być dowód na to, co zamierza robić dalej. Nie miała powodu trzymać tego w tajemnicy: aż do dzisiaj nic nie wskazywało na to, że ma się czego wstydzić. Musiała planować przeszukanie kolejnej bazy danych. Brak jakichkolwiek śladów mógł oznaczać, że załatwiła wszystko osobiście lub przez telefon, być może z kimś, z kim się blisko przyjaźniła. Jeśli tak właśnie było, nie uda mu się tutaj niczego znaleźć.
Usłyszał kroki na korytarzu i znieruchomiał. Rozległ się odgłos wsuwanej w czytnik karty. Berrington popatrzył bezradnie na drzwi. Nie mógł nic zrobić; przyłapano go na gorącym uczynku, gdy siedział przy jej biurku, z włączonym komputerem. Nie mógł udawać, że trafił tutaj przez przypadek.
Drzwi się otworzyły. Spodziewał się Jeannie, zamiast niej ujrzał natomiast pracownika ochrony.
Mężczyzna znał go.
– Dobry wieczór, panie profesorze – powiedział. – Zobaczyłem światło i przyszedłem sprawdzić. Doktor Ferrami zostawia na ogół drzwi otwarte, kiedy tu pracuje.
Berrington starał się nie zaczerwienić.
– W porządku – odparł. Nigdy nie przepraszaj, nigdy niczego nie wyjaśniaj. – Na pewno zamknę drzwi, kiedy skończę.
To świetnie – odparł strażnik, ale nie odchodził, najwyraźniej czekając na wyjaśnienie.
Berrington zacisnął usta.
– Cóż, dobranoc, profesorze – mruknął wreszcie mężczyzna.
– Dobranoc.
Strażnik odszedł.
Berrington odetchnął z ulgą. Kłopot został zażegnany.
Sprawdził, czy ma włączony modem, uruchomił America OnLine i wszedł do jej skrzynki pocztowej. Terminal zaprogramowano na automatyczne podanie hasła. W skrzynce były trzy wiadomości. Pierwsza dotyczyła podwyżki cen za używanie Internetu. Druga, nadana z Uniwersytetu Minnesota, brzmiała:
Będę w Baltimore w piątek i chciałbym umówić się z tobą na drinka i pogadać o starych czasach. Całuję, Will.
Berrington zastanawiał się, czy to Will jest tym brodaczem na rowerze. Skasował wiadomość i zabrał się za trzeci list. Czytając go poczuł, jak szybciej bije mu serce.
Ucieszysz się, kiedy ci powiem, że dziś w nocy przelecę twoim programem naszą kartotekę odcisków palców. Zadzwoń, Ghita.
Wiadomość wysłano z FBI.
– Kurwa mać – szepnął Berrington. – To nas wykończy.
Berrington bał się mówić przez telefon o Jeannie i kartotece FBI. Różne agencje wywiadu monitorowały teraz tak wiele rozmów. W dzisiejszych czasach inwigilację prowadziły komputery zaprogramowane na brzmienie konkretnych słów i wyrażeń. Jeśli ktoś powiedział „pluton”, „heroina” lub „zabić prezydenta”, komputer nagrywał rozmowę i zawiadamiał kogoś z obsługi. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował Berrington, był jakiś agent, zastanawiający się, dlaczego senatora Prousta tak bardzo interesuje kartoteka odcisków palców FBI.
Dlatego wsiadł do swojego srebrzystego lincolna town cara i pojechał do Waszyngtonu, wielokrotnie łamiąc po drodze limit prędkości. W gruncie rzeczy nie lubił żadnych zakazów. Zdawał sobie sprawę, że jest niekonsekwentny. Nienawidził pacyfistów, narkomanów, homoseksualistów, feministek, muzyków rockowych i wszelkiej maści nonkonformistów, którzy podważali amerykańskie tradycje. Jednocześnie jednak oburzał się na każdego, kto mówił mu, gdzie powinien zaparkować samochód, ile ma płacić swoim pracownikom i gdzie umieścić gaśnice w laboratorium.
Jadąc zastanawiał się, ile są warte kontakty Jima Prousta w świecie wywiadu. Czy jego kumple byli po prostu starymi weteranami, wspominającymi przy piwie, jak szantażowali antywojennych działaczy i przygotowywali zamachy na południowoamerykańskich prezydentów? Czy też mieli jeszcze coś do powiedzenia? Czy pomagali sobie wzajemnie, podobnie jak członkowie mafii, a dług wdzięczności był dla nich niemal religijnym zobowiązaniem? Od odejścia Jima Prousta z CIA minęło dużo czasu: on sam nie mógł tego dobrze wiedzieć.
Było późno, ale Jim czekał na niego w swoim gabinecie na Kapitolu.
– Co takiego się, do diabła, stało, że nie mogłeś mi o tym powiedzieć przez telefon? – zapytał.
– Ferrami ma zamiar sprawdzić swoim programem kartotekę odcisków palców FBI.
Jim zbladł.
– Uda jej się?
– Jeśli udało się z danymi stomatologicznymi, dlaczego miałoby się nie udać z odciskami palców?
– Chryste Panie – jęknął Jim.
– Ile mają tam zarejestrowanych odcisków?
– Z tego co pamiętam, więcej niż dwadzieścia milionów. Wszyscy nie mogą być chyba kryminalistami. Czy mamy aż tylu kryminalistów w Ameryce?
– Nie wiem, może mają tam również odciski nieboszczyków. Skup się, Jim, na litość boską. Czy możesz temu zapobiec?
– Z kim kontaktowała się w Biurze?
Berrington wręczył mu wydruk elektronicznej poczty Jeannie i rozejrzał się dookoła. Ściany swojego gabinetu Jim obwiesił fotografiami przedstawiającymi go w towarzystwie wszystkich amerykańskich prezydentów po Kennedym. Był tam umundurowany kapitan Proust, salutujący Lyndonowi Johnsonowi; major Proust, wciąż z bujną blond czupryną, podający rękę Dickowi Nixonowi; pułkownik Proust, łypiący groźnie okiem na Jimmy'ego Cartera; generał Proust, śmiejący się do rozpuku z jakiegoś dowcipu wraz z Ronaldem Reaganem; Proust w garniturze, teraz jako zastępca dyrektora CIA, zatopiony w rozmowie z nachmurzonym George'em Bushem; i senator Proust, łysy i w okularach, grożący palcem Billowi Clintonowi. Na zdjęciach widać było również, jak tańczy z Margaret Thatcher, gra w golfa z Bobem Dole'em i jedzie konno z Rossem Perotem. Berrington miał kilka podobnych zdjęć, ale Jim zebrał ich całą galerię. Komu starał się zaimponować? Przyglądając się sobie w towarzystwie możnych tego świata, upewniał się chyba, że sam też coś znaczy.
Читать дальше