Myron nie wiedział, co odpowiedzieć. Ani w jakim czasie.
– Martwiła się pani o nią? – spytał.
– Oczywiście. Mam wrażenie, że Lizzy zniknęła. Pytałam o nią wszystkie jej przyjaciółki z klubu, ale żadna jej nie widziała. – Zmarszczyła brwi. – Zresztą, co to za przyjaciółki. Przyjaciółki tak nie plotkują.
– Nie plotkują o czym?
– O Lizzy.
– Co to za plotki?
Ściszyła głos do konspiracyjnego szeptu.
– Myślałam, że zachowuje się dziwnie, bo za dużo pije. Ale to nie było to.
Myron pochylił się ku niej i też ściszył głos.
– A co? – spytał.
Deborah Whittaker wpatrzyła się w niego. Zastanawiał się, jaką rzeczywistość widzą jej zamglone, zachmurzone oczy.
– Depresja – odparła wreszcie. – Panie w klubie szeptały, że wpadła w depresję. Że Arthur ją odesłał. Do zakładu z miękkimi ścianami.
Myron poczuł chłód.
– Pogłoski! – wyrzuciła z siebie. – Podłe plotki!
– Nie dała im pani wiary?
– Powiedz mi coś. – Deborah Whittaker wyprostowała się i oblizała usta tak suche, jakby miały za chwilę się złuszczyć. – Jeśli Elizabeth Bradford zamknięto w jakimś zakładzie, to jak mogła wypaść z balkonu w swoim domu?
Myron skinął głową. Było o czym myśleć.
Zabawił tam nieco dłużej, rozmawiając z Deborah o ludziach i czasach, których nie znał. W końcu Becky ogłosiła koniec wizyty. Obiecał, że jeszcze wpadnie. Przyrzekł, że postara się przywieźć matkę. Mówił szczerze. Deborah Whittaker odczłapała posuwiście. Zastanawiał się, czy gdy dotrze do swojego pokoju, będzie pamiętała o jego wizycie. I czy w ogóle ma to jakieś znaczenie.
Z samochodu zadzwonił do sztabu wyborczego Arthura Bradforda. Jego „sekretarz kampanii” poinformowała, że „przyszły gubernator” będzie w Belleville. Myron podziękował, wyłączył komórkę, sprawdził godzinę i ruszył w drogę. Obliczył, że jeżeli nie trafi na korek, zdąży.
Kiedy wjechał na Garden State Parkway, połączył się z biurem ojca.
– Natychmiast ci go daję, Myron – powiedziała, jak zawsze od dwudziestu pięciu lat, gdy tam dzwonił, Eloise, długoletnia sekretarka taty.
Nie było ważne, czy ojciec jest zajęty. Nieważne, czy akurat przyjmował kogoś w gabinecie, czy rozmawiał przez telefon. Dawno temu wydał polecenie: „Kiedy dzwoni mój syn, zawsze można mi przeszkodzić”.
– Nie trzeba – powiedział Myron. – Przekaż mu, że wpadnę za dwie godziny.
– Tutaj? Mój Boże, Myron, nie byłeś u nas od lat.
– Wiem.
– Czy coś się stało?
– Nic, Eloise. Chciałem z nim pogadać. Powiedz mu, że to nic takiego.
– Och, twój ojciec na pewno bardzo się ucieszy.
Myron nie był tego pewien.
Wymalowane modnymi pochylonymi trójwymiarowymi literami na pasiastym, czerwono-granatowym, przystrojonym dużymi białymi gwiazdami autokarze wyborczym hasło Arthura Bradforda brzmiało: BRADFORD NA GUBERNATORA. Szyby w nim – co za proste, bezpretensjonalne rozwiązanie – były czarne, tak by nikt z pospólstwa nie mógł podejrzeć swojego przywódcy.
Arthur Bradford z mikrofonem w ręku stał przy drzwiach pojazdu. Za nim jego brat Chance, z gotowym do zdjęć uśmiechem politycznego poplecznika, mówiącym: „Czyż nasz kandydat nie jest super?”. A po prawej cioteczny brat Brendy, Terence Edwards. On również miał na twarzy promienny uśmiech, naturalny jak czupryna senatora Joego Bidena. Obaj w idiotycznych kapeluszach ze styropianu, w jakich mógłby występować kwartet rewelersów.
Rzadki tłum składał się głównie ze starszych osób. Mocno starszych. Zagubieni, rozglądali się wokoło, jakby ktoś zwabił ich obietnicą darmowej wyżerki. Inni zwalniali kroku i krążyli z ciekawością gapiów, świadków drobnej stłuczki, którzy liczą, że wybuchnie draka. Ludzie ze sztabu Bradforda weszli w tłum, rozdając wielkie tablice, znaczki, a nawet idiotyczne styropianowe kapelusze z wydrukowanym modnymi literami hasłem: BRADFORD NA GUBERNATORA. Rozproszeni wśród zebranych klakierzy co jakiś czas wpadali w entuzjazm, a reszta tłumu leniwie za nimi. Było też trochę przedstawicieli prasy i kablówek – miejscowych reporterów politycznych, wyraźnie cierpiących z powodu zadania, jakie im przypadło, i zastanawiających się, co gorsze: zdać relację i jeszcze jednej drętwej mowy polityka czy z wypadku typu ręka, noga, mózg na ścianie. Z ich min wynikało, że nie mogą się zdecydować.
Myron przecisnął się przez tłum.
– New Jersey potrzebuje zmian – grzmiał Arthur Bradford. – New Jersey potrzebuje odważnego, śmiałego przywódcy. New Jersey potrzebuje gubernatora, który nie będzie ulegał żadnym naciskom.
Jejku!
Pracownikom Bradforda spodobało się to hasło. Wpadli w taki zachwyt jak (w wyobrażeniu Myrona) gwiazdka porno udająca orgazm. Tłum zareagował powściągliwiej. „Bradford… Bradford… Bradford!”, skandowali – jakże oryginalnie! – klakierzy.
– Jeszcze raz, proszę państwa, oto przyszły gubernator New Jersey, Arthur Bradford! – zakrzyknął przez głośnik ktoś inny. – Tego potrzeba naszemu stanowi!
Aplauz. Arthur pozdrowił prosty lud. A potem zstąpił z piedestału i dotknął kilku wybrańców.
– Liczę na wasze poparcie – oświadczał po każdym uścisku ręki.
Myron odwrócił się, bo klepnięto go w ramię. Za nim stał Chance. Wciąż się uśmiechał, a na głowie miał idiotyczny styropianowy kapelusz.
– Czego tu szukasz? – spytał.
– Dasz mi swój kapelusz? – spytał Myron, wskazując na jego głowę.
– Nie lubię cię, Bolitar – odparł z przylepionym uśmiechem Chance.
– Uch, zabolało!
Myron odwzajemnił mu fałszywy uśmiech.
Gdyby jeden z nich był kobietą, mogliby poprowadzić w duecie którąś z telewizyjnych imitacji programu Hard Copy.
– Muszę porozmawiać z Artem – rzekł Myron.
Wciąż się uśmiechali. Serdeczni kumple.
– Wejdź do autokaru.
– Oczywiście. Ale po wejściu przestanę się uśmiechać zgoda? Zaczynają mnie boleć policzki.
Myron wzruszył ramionami, bo Chance zdążył odejść. Wskoczył do autokaru. Chodnik w środku był gruby i kasztanowy. Zamiast zwykłych foteli klubowe. Był też barek z minilodówką, telefony, terminale komputerowe, a pod sufitem kilka telewizorów.
Siedzący samotnie z przodu autokaru chudy Sam czytał magazyn „People”. Spojrzał na Myrona i opuścił wzrok na gazetę.
– Pięćdziesiątka najbardziej intrygujących osób. A mnie nie ma wśród nich – powiedział.
Myron skinął współczująco głową.
– Ta lista opiera się na znajomościach, a nie zasługach.
– Polityka – zgodził się Sam i przewrócił stronę. – Przejdź na tył, chłopcze.
– Rozkaz.
Myron usadowił się w pseudofuturystycznym obrotowym fotelu, który wyglądał jak rekwizyt z planu filmowego Galaktyki . Nie czekał długo. Pierwszy wskoczył do środka Chance. Wciąż się uśmiechał i machał ręką. Za nim wszedł Terence Edwards. A na końcu Arthur. Kierowca naciśnięciem guzika zamknął drzwi i w tej samej chwili wszyscy trzej zrzucili z twarzy uśmiechy jak drażniące skórę maski.
Arthur dał znak Terence’owi, żeby usiadł z przodu. Edwards skwapliwie wypełnił polecenie – jak podwładny. Arthur i Chance przeszli na tył autobusu. Pierwszy rozluźniony, a drugi z taką miną, jakby miał zatwardzenie.
– Miło cię widzieć – rzekł Arthur.
– Sama przyjemność – odparł Myron.
– Napijesz się czegoś?
– Pewnie.
Autokar ruszył. Zebrany tłum pomachał jego weneckim szybom. Spoglądający na swoich wyborców z najwyższą pogardą Arthur Bradford – ot, demokrata – rzucił Myronowi napój. Jeden otworzył sobie. Myron zerknął na markę. Snapple. Dietetyczna mrożona herbata brzoskwiniowa. Nieźle. Arthur usiadł, Chance przy nim.
Читать дальше