– Nie po to cię od kilku miesięcy tropię, LuAnn, żeby zrujnować ci życie.
Zerknęła na niego z ukosa.
– To po co mnie śledzisz?
– Opowiedz mi, co się wydarzyło w przyczepie.
LuAnn pokręciła uparcie głową. Milczała.
– Od lat grzebię się w rozmaitych brudach i potrafię czytać między wierszami – podjął Donovan. – Nie wierzę, że kogokolwiek zamordowałaś. Uspokój się, nie jestem gliną. Jeśli chcesz, możesz sprawdzić, czy nie mam założonego podsłuchu. Przeczytałem wszystko, co było na twój temat w gazetach. Chciałbym teraz usłyszeć twoją wersję wydarzeń.
LuAnn odetchnęła głęboko i spojrzała na niego.
– Duane handlował narkotykami. Nic o tym nie wiedziałam. Chciałam tylko uciec od takiego życia. Poszłam do przyczepy, żeby mu to powiedzieć. Zastałam Duane’a strasznie podźganego nożem. Chwycił mnie jakiś mężczyzna i próbował poderżnąć gardło. Wywiązała się walka. Grzmotnęłam go telefonem w głowę i umarł.
Donovan wyglądał na nieprzekonanego.
– Uderzyłaś go tylko telefonem?
– Ale mocno. Chyba roztrzaskałam mu czaszkę.
Donovan pocierał w zadumie brodę.
– Nie to było przyczyną śmierci tego człowieka. Zginął od noża.
LuAnn omal nie zjechała z szosy. Z trudem odzyskała panowanie nad kierownicą i szeroko otwartymi oczami spojrzała na swojego pasażera.
– Co takiego? – wykrztusiła.
– Widziałem raport z autopsji. Owszem, miał ranę tłuczoną głowy, ale nie śmiertelną. Zmarł od ran zadanych nożem w klatkę piersiową. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości.
LuAnn już wiedziała. Tęcza. Tęcza go zabił. A potem ją okłamał. Potrząsnęła głową. Właściwie nie powinna być tym zaskoczona.
– Przez wszystkie te lata żyłam w przekonaniu, że to ja go zabiłam.
– Straszne brzemię, współczuję. Rad jestem, że pomogłem ci pozbyć się wyrzutów sumienia.
– Ale policja i tak już się tym chyba nie zajmuje – powiedziała LuAnn. – Upłynęło przecież dziesięć lat.
– Niestety, masz nieprawdopodobnego pecha. Szeryfem w Rikersville jest teraz wuj Duane’a Harveya.
– Bill Harvey został szeryfem?! – żachnęła się LuAnn. – Przecież to jeden z największych tamtejszych niebieskich ptaszków. Prowadził dziuplę, wiesz, taki warsztat, w którym legalizuje się kradzione samochody. Organizował gry hazardowe na zapleczach barów. Maczał palce we wszystkim, na czym można było zarobić nielegalnie parę dolców. Duane próbował wejść w te lewe interesy, ale Billy wiedział, że Duane jest za głupi i nie można na nim polegać. Prawdopodobnie dlatego Duane skumał się z handlarzami narkotyków z Gwinnett.
– Wierzę ci. Ale teraz jest szeryfem. Prawdopodobnie uznał, że najlepszy sposób na uniknięcie kłopotów z policją to samemu zostać policjantem.
– Rozmawiałeś z nim?
Donovan kiwnął głową.
– Twierdzi, że cała rodzina nigdy nie zapomni biednego Duane’a i nie przejdzie do porządku dziennego nad jego przedwczesną śmiercią. Powiedział mi, że ten handel narkotykami rzuca cień na całą rodzinę. A pieniądze, które im wysłałaś? Zamiast ugłaskać, jeszcze bardziej ich rozjątrzyły. Uznali to za formę przekupstwa. To znaczy, przyjęli je i w ogóle, ale nadal im śmierdzą, przynajmniej zdaniem słynnego Billy’ego Harveya.
Powiedział mi, że śledztwo nadal trwa, a on sam nie spocznie, dopóki LuAnn Tyler nie stanie przed sądem. O ile zdołałem się zorientować, według niego to ty handlowałaś narkotykami, bo chciałaś uciec od Duane’a i szarego życia. Duane próbował ci to wyperswadować, a wtedy zamordowałaś i jego, i tego drugiego, rzekomo twojego wspólnika.
– Przecież to stek bzdur.
Donovan wzruszył ramionami.
– My oboje to wiemy. Ale decydować będzie ława przysięgłych złożona z twoich krajanów z Rikersville. – Urwał, by obrzucić pełnym uznania spojrzeniem jej elegancki strój. – Czy może raczej z twoich byłych krajanów. Nie radziłbym ubierać się tak na rozprawę. Z miejsca miałabyś wszystkich przeciwko sobie. Duane od dziesięciu lat wącha kwiatki od spodu, a ty przez ten czas żyłaś sobie na wysokiej stopie niczym sama Jackie O. Dla tamtejszych prostych ludzi to płachta na byka.
– Jakbym nie wiedziała. – Zawiesiła na moment głos. – A więc w tym rzecz? Jeśli nie zgodzę się mówić, wydasz mnie Billy’emu Harveyowi?
Donovan poklepał dłonią deskę rozdzielczą.
– Może cię zaskoczę, ale ta sprawa nic a nic mnie nie obchodzi. Jeśli nawet zabiłaś tego człowieka, to zrobiłaś to w samoobronie. Koniec, kropka.
LuAnn zsunęła ciemne okulary na czoło i spojrzała na niego.
– To o co ci chodzi?
Nachylił się do niej i uniósł porozumiewawczo brwi.
– O loterię.
– O jaką loterię? – spytała bez mrugnięcia powieką LuAnn.
– O tę, na której przed dziesięcioma laty wygrałaś sto milionów dolarów.
– No więc?
– No więc jak to zrobiłaś?
– Jak to jak? Wypełniłam kupon i okazało się, że trafiłam.
– Nie to miałem na myśli. Pozwól, że naświetlę ci pokrótce sprawę. Nie będę się wdawał w techniczne szczegóły, ale prześledziłem dalsze losy wszystkich, którzy wygrali na loterii w ciągu ostatnich kilku lat. Stwierdziłem, że dziewięciu na dwunastu zwycięzców z każdego roku ogłasza z czasem bankructwo. Bach, bach, można według tego nastawiać zegar. Potem natknąłem się na dwanaścioro po kolei zwycięzców, którym udało się jakoś umknąć plajty, i w tej wyróżniającej się grupie byłaś ty. No, jak to możliwe?
Wzruszyła ramionami.
– A skąd ja mam wiedzieć? Moim majątkiem zarządzają fachowcy. Może tamci też takich mają.
– Przez dziewięć z dziesięciu lat nie odprowadzałaś podatków od swoich dochodów. To też się chyba przyczyniło.
– Skąd o tym wiesz?
– Mówiłem ci już, że dotrzeć można do każdej informacji. Trzeba tylko wiedzieć, gdzie i jak szukać. Ja wiem.
– Musiałbyś o tym porozmawiać z ludźmi, którzy zajmują się moimi finansami. Podróżowałam przez te dziewięć lat po świecie. Być może dochody, jakie w tym czasie osiągnęłam, nie podlegały opodatkowaniu w Stanach.
– Wątpię. Napisałem wystarczająco dużo artykułów na tematy finansowe, by się orientować, że Wuj Sam ściąga podatek, z czego i kogo się da. Nikomu nie popuści.
– No to dzwoń do urzędu podatkowego i donieś na mnie.
– Widzę, że się nie rozumiemy. Ja szukam materiału.
– Materiału?
– Tak. Zapomniałem ci powiedzieć, dlaczego cię odwiedziłem. Nazywam się Thomas Donovan. Prawdopodobnie nie słyszałaś o mnie, wiedz zatem, że od trzydziestu lat jestem dziennikarzem „Washington Tribune” i dodam nieskromnie, że cholernie dobrym dziennikarzem. Jakiś czas temu postanowiłem napisać artykuł o loterii krajowej. Osobiście uważam ją za farsę. Za jej pośrednictwem rząd ograbia najuboższych. Wabiąc tą marchewką, kusząc reklamami, nakłania ludzi do topienia rent z ubezpieczenia społecznego w grze, w której szanse wygrania są jak jeden do iluś tam milionów. Przepraszam, że się tak zaperzam, ale piszę tylko o sprawach, w które czuję się emocjonalnie zaangażowany. Tak czy inaczej, początkowo zamierzałem zdemaskować w moim artykule mechanizm wysysania wygranych pieniędzy z biedaków, do których szczęście się uśmiechnęło. No wiesz, rozmaitej maści kanciarze proponujący rzekomo opłacalne inwestycje, ludzie podsuwający jeden plan pomnożenia majątku po drugim, a rząd patrzy na ich proceder przez palce. A kiedy loteryjny zwycięzca podupada finansowo tak, że nie ma z czego płacić podatków, wkracza urząd podatkowy i oskubuje go do ostatniego centa, zostawiając biedniejszym, niż był przed odebraniem wygranej. Dobry temat i trzeba go poruszyć. Kiedy jednak zacząłem zbierać materiały, natknąłem się na ciekawą zbieżność losów zwycięzców loterii z roku, w którym i ty wygrałaś. Żaden z nich nie stracił z wygranej ani centa. Mało tego, sądząc z wysokości podatków, jakie odprowadzają, są teraz jeszcze bogatsi. O wiele bogatsi. Namierzyłem więc ciebie, no i jestem. Czego chcę, pytasz? To proste. Prawdy.
Читать дальше