Jason rzucił się do przodu – Bourne przeciwko Bourne'owi. Zdawało się, że wydaje z siebie ostatnie tchnienie. Jego ręce były niczym zaciskające się szczęki górskiej pantery. Złapał uciekającego za ramiona, wbił palce w twarde mięśnie i kości i szarpnął go do tyłu zapierając się mocno piętami o ziemię i celując prawym kolanem w jego kręgosłup. Ogarnęła go taka furia, że musiał świadomie powściągać się, by go nie zabić. Nie giń jeszcze! Jesteś moją wolnością, naszą wolnością!
Prawdziwy Jason Bourne unieruchomił żelaznym chwytem kark zabójcy, wykręcił mu głowę w prawo i przygiął do ziemi. Oszust wrzasnął i obaj upadli. Bourne przydusił przedramieniem gardło mężczyzny, zacisnął lewą dłoń w pięść i kilka razy uderzył go w podbrzusze, pozbawiając tchu osłabłe ciało.
Twarz? Ta twarz? Gdzie była twarz, która należała do przeszłości? Do zjawy, która chciała wciągnąć go ponownie w piekło kryjące się w zablokowanych zakamarkach pamięci. Gdzie się podziała? To nie była ta twarz!
– Delta! – wrzasnął leżący pod nim mężczyzna.
– Jak mnie nazwałeś? – krzyknął Bourne.
– Delta! – zawyła wijąca się postać. – Kain to Carlos, a Delta to Kain!
– Niech cię diabli! Coś ty za jeden?
– D'Anjou! Jestem d'Anjou! „Meduza”! Tam Ouan! Nie mamy nazwisk, tylko symbole. Na miłość boską, Paryż! Luwr! Ocaliłeś mi życie w Paryżu – tak jak ocaliłeś życie wielu ludziom z „Meduzy”! Jestem d'Anjou! To ja ci powiedziałem to, czego chciałeś się dowiedzieć w Paryżu. Ty jesteś Jasonem Bourne'em. Szaleniec, który stąd uciekł, jest tylko sztucznym tworem! Moim tworem!
Webb przyjrzał się wykrzywionej bólem twarzy, świetnie utrzymanemu szaremu wąsikowi i siwym włosom okalającym postarzałą głowę. Koszmar powracał… był znowu w oparach rojącej się od robactwa dżungli Tam Ouan, w dżungli, z której nie było wyjścia i gdzie wszędzie wokół czaiła się śmierć. Potem nagle znalazł się w Paryżu, tuż przy schodach do Luwru, w oślepiającym popołudniowym słońcu. Strzały. Pisk opon, krzyki w tłumie. Musi ocalić tę twarz. Ocalić twarz meduzyjczyka, który potrafi uzupełnić brakujące ogniwa tej wariackiej układanki!
– D'Anjou? – szepnął Jason. – Ty jesteś d'Anjou?
– Jeśli puścisz moje gardło – wychrypiał Francuz – opowiem ci całą historię. Jestem pewien, że ty też masz mi coś do powiedzenia.
Philippe d'Anjou zbadał resztki obozowiska, z którego pozostały tylko dymiące szczątki. Przeżegnał się, po czym przeszukał kieszenie nieżywego,,żołnierza”, zabierając z nich wszystkie wartościowe przedmioty.
– Odchodząc stąd zwolnimy tego człowieka na dole – powiedział. – Nie można się tutaj dostać inną drogą. Dlatego postawiłem go tam na posterunku.
– I czego kazałeś mu wypatrywać?
– Jestem podobnie jak ty meduzyjczykiem. Przez pola trawy – nie wyłączając poetów i ich czytelników – łatwo się podróżuje, ale równie łatwo tam wpaść w pułapkę. Wiedzą o tym partyzanci. Wiedzieliśmy o tym i my.
– Nie mogłeś przewidzieć, że tu przyjdę.
– Raczej nie. Ale mogłem i przewidziałem każdy ruch stworzonego przeze mnie człowieka. Miał przybyć sam. Instrukcje były jasne, ale nikt nie powinien był mu ufać, a już najmniej ja.
– Nie bardzo rozumiem.
– To część mojej historii. Zaraz ją usłyszysz.
Poszli w dół przez las. Stary d'Anjou przytrzymywał się pni i młodych drzewek, żeby ułatwić sobie zejście. Wkrótce dotarli na skraj pola. Kiedy weszli w wysoką trawę, usłyszeli stłumione jęki związanego wartownika. Bourne przeciął nożem więzy, a Francuz wręczył mu obiecane pieniądze.
– Zou ba! – wrzasnął d'Anjou. Chińczyk rozpłynął się w ciemnościach. – To śmieć. Wszyscy oni to śmiecie, ale jeśli im zapłacić, chętnie kogoś zabiją i znikną.
– Próbowałeś go zabić tej nocy, prawda? To była pułapka.
– Tak. Wydawało mi się, że został ranny podczas wybuchu. Dlatego rzuciłem się za nim w pogoń.
– A ja pomyślałem, że to on wrócił, żeby cię podejść od tyłu.
– Tak, w ten właśnie sposób postąpilibyśmy w „Meduzie”.
– Dlatego wziąłem cię za niego. Coś ty najlepszego narobił? – krzyknął nagle z wściekłością Jason.
– To część tej historii.
– Chcę ją usłyszeć. Teraz!
– Jest tutaj niedaleko, kilkaset metrów w lewo, płaski kawałek terenu – rzekł Francuz wskazując ręką. – Kiedyś było tam pastwisko, ale ostatnio lądują na nim helikoptery przywożące pasażerów na spotkanie z mordercą. Przejdźmy na jego przeciwległy skraj. Odpoczniemy sobie i porozmawiamy. W razie gdyby ktoś z wioski zauważył pożar.
Wioska jest dziesięć kilometrów stąd. Nie zapominaj, że to Chiny.
Nocny wiatr rozpędził chmury; księżyc zachodził, ale znajdował się jeszcze dość wysoko, by zalać odległe góry srebrzystą poświatą. Dwóch tak różniących się od siebie meduzyjczyków usiadło na ziemi. Bourne zapalił papierosa.
– .Pamiętasz Paryż – mówił d'Anjou – zatłoczoną kafejkę, w której rozmawialiśmy po tym szaleństwie przed Luwrem?
– Pewnie. Carios o mało nas nie zabił tamtego popołudnia.
– A ty omal nie złapałeś w sidła Szakala.
– Ale nie udało mi się. Cóż z tą kafejką w Paryżu?
– Powiedziałem ci wtedy, że wracam do Azji. Do Singapuru albo Hongkongu, może na Seszele, tak chyba mówiłem. We Francji nigdy nie czułem się dobrze. Po Dien Bien Phu – wszystko, co miałem, zostało zniszczone, wysadzone w powietrze przez naszych dzielnych żołnierzy – opowieści o odszkodowaniach nie miały dla mnie sensu. Puste giędzenie pustych ludzi. Dlatego wstąpiłem do „Meduzy”. Tylko zwycięstwo Amerykanów dawało szansę na odzyskanie tego co moje.
– Pamiętam – odparł Jason. – Co to ma wspólnego z dzisiejszą nocą?
– Jak widzisz, wróciłem do Azji. Ponieważ Szakal mnie widział, podróżowałem okrężną drogą i miałem czas na przemyślenie pewnych spraw. Musiałem jasno ocenić sytuację i swoje możliwości. Podczas tej ucieczki przed śmiercią uznałem, że moje aktywa nie są znaczne, ale też nie można ich uznać za żałosne. Tamtego popołudnia zaryzykowałem i wróciłem do sklepu przy St. Honore. Zabrałem stamtąd każde su, które leżało na wierzchu, a także nieco głębiej. Znałem szyfr sejfu, który nie został na szczęście opróżniony. Mogłem kupić sobie bilet na koniec świata, tam gdzie nie znalazłby mnie Carios, i żyć przez wiele tygodni niczego się nie bojąc. Ale cóż miałem począć dalej? Fundusze w końcu by się wyczerpały, a umiejętności – tak cenione w cywilizowanym świecie – nie były tego rodzaju, by pozwolić mi przeżyć resztę moich dni w komforcie, którego mnie pozbawiono. Nie na darmo jednak byłem wężem z głowy „Meduzy”. Bóg jeden wie, jakie odkryłem w sobie i rozwinąłem talenty: talenty, o których istnieniu nie miałem wcześniej pojęcia. Stwierdziłem też, że względy moralne, prawdę mówiąc, wcale się nie liczą. Zostałem źle potraktowany, mogłem więc źle traktować innych. Próbowało mnie zabić wielu obcych ludzi, bez twarzy i bez nazwiska, więc teraz ja z kolei wziąć mogłem odpowiedzialność za śmierć wielu obcych ludzi, bez twarzy i nazwiska. Dostrzegasz symetrię, prawda? Jeden ruch i równanie staje się abstrakcyjne.
– Jak dotąd słyszę stek bzdur – odparł Bourne.
– W takim razie nie słuchasz mnie dobrze, Delta.
– Nie jestem Deltą.
– Bardzo dobrze. Bourne.
– Nie jestem… mów dalej. Być może jestem.
– Comment?
Читать дальше