Widział miejsce, gdzie zaczynał się las, drzewa wznoszące się na końcu trawiastego pola. Ukucnął, a potem nagle szybko przypadł do ziemi i zastygł w bezruchu. Z przodu, po prawej stronie stał na skraju pola mężczyzna. W ręku trzymał strzelbę i obserwował trawę w słabym świetle księżyca, wypatrując miejsc, w których porusza się ona niezgodnie z kierunkiem wiatru. Wiało od strony gór. Bourne wykorzystał to i zbliżył się do niego na odległość trzech metrów. Kawałek po kawałku czołgał się ku granicy pola; znajdował się teraz dokładnie naprzeciwko wartownika, który akurat patrzył prosto przed siebie. Jason uniósł głowę, żeby dojrzeć coś przez źdźbła trawy. Mężczyzna odwrócił głowę w lewo. Teraz!
Bourne wyskoczył z trawy i rzucił się na wartownika. Tamten ogarnięty paniką instynktownie podniósł do góry kolbę, żeby się osłonić przed nagłym atakiem. Jason złapał za lufę, przekręcił ją nad jego głową i trzasnął go nią w odsłoniętą czaszkę, wbijając mu jednocześnie kolano w klatkę piersiową. Wartownik upadł. Bourne szybko zawlókł go w wysoką trawę, gdzie nie mogli być widoczni. Ograniczając ruchy do minimum, zdjął z niego kurtkę i zerwał mu z pleców koszulę, drąc materiał na pasy. Po kilku chwilach wartownik skrępowany był tak, że każdy jego ruch powodował zaciskanie więzów. W ustach miał knebel umocowany obwiązanym wokół głowy urwanym rękawem.
Normalnie, tak jak to kiedyś bywało – Bourne instynktownie przewidywał bieg wypadków w podobnych okolicznościach – nie traciłby czasu, starając się jak najszybciej uciec z pola i przedostać się przez las ku ognisku. Zamiast tego przyjrzał się uważnie nieprzytomnemu Chińczykowi; coś go w tej postaci zaniepokoiło… jakiś brak harmonii. Przede wszystkim spodziewał się, że wartownik będzie miał na sobie mundur chińskiej armii: tak silnie zapadł mu w pamięć widok rządowej limuzyny w Shenzhen, którą podróżował wiadomy pasażer. Nie chodziło tylko o to, że ten człowiek nie był w mundurze, lecz o to, jak w ogóle wyglądało jego ubranie: miał na sobie tanie, brudne rzeczy cuchnące zjełczałym olejem. Jason sięgnął ręką i obrócił ku sobie twarz Chińczyka otwierając mu usta; miał nieliczne czarne, spróchniałe zęby. Cóż to za wartownik, co za członek patrolu? To był bandzior – z pewnością doświadczony – ale nader prymitywny, zahartowany w tutejszych ordynarnych bójkach, gdzie życie ludzkie jest tanie i w zasadzie bez znaczenia. A przecież ludzie biorący udział w tej „konferencji” obracali dziesiątkami tysięcy dolarów. Cena, jaką płacili za ludzkie życie, była bardzo wysoka. Zachwiana została równowaga.
Bourne zabrał strzelbę i wyczołgał się z trawy. Nie widząc nic i słysząc tylko szmery dobiegające z lasu, uniósł się i wszedł między drzewa. Wspinał się szybko i cicho, przystając za każdym razem, gdy usłyszał świergot ptaka, trzepot skrzydeł czy nagłą przerwę w symfonii świerszczy. Nie czołgał się teraz, lecz skradał na ugiętych nogach, trzymając w dłoni lufę strzelby. W razie potrzeby mogła mu służyć jako maczuga. Nie mógł zabrzmieć ani jeden strzał, nie wolno mu było ostrzec ofiary, chyba że chodziłoby o ocalenie własnego życia. Pułapka zamykała się; teraz była to już tylko kwestia cierpliwości, cierpliwości i precyzji, z jaką osaczy swoją ofiarę, kiedy zatrzasną się sidła. Dotarł na szczyt wzgórza, a potem zsunął się bezszelestnie za stojącą na skraju obozowiska skałę. Cicho położył strzelbę na ziemi, wyciągnął zza pasa podarowany mu przez przewodnika pistolet i wyjrzał zza wielkiego głazu.
Zobaczył teraz to, co spodziewał się ujrzeć niżej, na polu. Nie dalej niż sześć metrów od ogniska stał wyprostowany żołnierz z bronią u boku. Tak jakby chciał, żeby go widziano, widziano, lecz nie rozpoznano. Brak równowagi. Mężczyzna spojrzał na zegarek; zaczęło się oczekiwanie.
Trwało prawie całą godzinę. Żołnierz wypalił pięć papierosów;
Jason tkwił bez ruchu, ledwo oddychając. I wtedy to się stało: powoli, spokojnie i bez surm bojowych. Wejście pozbawione dramatyzmu. Pojawiła się druga postać; wynurzyła się z cienia niedbale rozchylając gałęzie. W tej samej chwili, bez ostrzeżenia, z nocnego nieba spłynęły błyskawice, przenikając na wskroś, przepalając mózg Dawida Webba i paraliżując umysł Jasona Bourne'a.
Kiedy mężczyzna wszedł w krąg światła, Bourne otworzył usta i złapał lufę strzelby, żeby nie krzyczeć – albo żeby nie zabić. Spoglądał na własnego ducha, na koszmar, który powrócił z przeszłości, żeby go prześladować, bez względu na to, kto był teraz myśliwym. Ta twarz była kiedyś jego twarzą, a jednak nie należała do niego – być może wyglądała tak, zanim została przerobiona przez chirurgów na twarz Jasona Bourne'a. Podobnie jak szczupłe, prężne ciało, była młodsza – młodsza niż mit, który naśladowała – i w tej młodości tkwiła siła, siła Delty z operacji „Meduza”. Nie do wiary. Ten sam ostrożny koci krok i zwisające luźno ręce, tak biegłe w sztuce zabijania. Widział Deltę, Deltę, o którym mu opowiadano, Deltę, który stał się Kainem i na koniec Jasonem Bourne'em. Patrzył na siebie samego i zarazem na kogoś innego. Na mordercę.
Leśne szmery zakłócił głośny trzask. Zabójca zatrzymał się, odwrócił od ogniska i dał nurka w prawo. Żołnierz przypadł do ziemi. Spomiędzy drzew zagrzmiała ogłuszająca, odbijająca się echem seria wystrzałów; zabójca poturlał się po trawie obozowiska, uciekając przed rozrywającymi ziemię pociskami, aż zniknął w cieniu drzew. Chiński żołnierz przyklęknął na jedno kolano i strzelał dziko w jego stronę.
Rozgorzała gwałtowna bitwa, od której pękały w uszach bębenki. Jej trzy kolejne fazy znaczyły potężne detonacje wybuchów. Pierwszy granat zniszczył obozowisko, następny wyrwał z korzeniami drzewa i zapalił suche, targane wiatrem gałęzie, na koniec trzeci, ciśnięty wysoko w powietrze, eksplodował ze straszliwą siłą w miejscu, z którego strzelano z broni maszynowej. Nagle wszędzie pojawiły się płomienie i Bourne przysłonił oczy wychylając się z bronią w ręku zza skały. Na mordercę zastawiono pułapkę i on w nią wpadł! Chiński żołnierz nie żył, jego broń, podobnie jak większą część jego ciała, rozerwał granat. Nagle z lewej strony ukazała się jakaś postać pędząca w stronę gorejącego piekła, w jakie zamieniło się obozowisko; rozejrzała się dookoła, przebiegła przez płomienie, obróciła się dwa razy i widząc Jasona wypaliła do niego. To zabójca przeczekał w lesie i wrócił mając nadzieję, że złapie w pułapkę i zabije tych, którzy chcieli go zabić. Bourne uskoczył najpierw w prawo, potem w lewo i padł na ziemię, nie odrywając oczu od biegnącego mężczyzny. Podniósł się i ruszył naprzód. Nie może pozwolić mu uciec! Przebiegł przez buchające płomienie; postać przemykała pomiędzy drzewami, oddalając się coraz bardziej. To był morderca! Oszust, podszywający się pod bohatera legendy, która wstrząsnęła całą Azją, i wykorzystujący tę legendę dla własnych celów, niszczący prawdziwego bohatera i jego ukochaną żonę. Bourne biegł tak szybko, jak jeszcze nigdy w życiu; wymijał błyskawicznie drzewa i przeskakiwał kępy krzaków ze zwinnością przekreślającą wszystkie te lata, które upłynęły od operacji „Meduza”. Był znowu w „Meduzie”! Był meduzyjczykiem! I przebiegając każde dziesięć metrów, zmniejszał dzielący ich dystans o pięć. Znał ten las, bo każdy las był dżunglą, a każda dżungla była mu przyjazna. Przetrwał w dżungli; nie myśląc – zdając się tylko na instynkt – czuł jej ukształtowanie, jej poszycie, wyłaniające się niespodziewanie jamy i wąwozy. Był lepszy, lepszy! Od zabójcy dzieliło go już tylko kilka metrów!
Читать дальше