– Niech będzie – odparł Jason Bourne.
Catherine Staples siedziała przy swoim biurku trzymając wciąż w ręku słuchawkę telefonu; spojrzała na nią roztargnionym wzrokiem i odłożyła na widełki. Rozmowa, którą właśnie odbyła, wprawiła ją w zdumienie. Ze względu na fakt, iż kanadyjska służba wywiadowcza nie prowadziła aktualnie żadnych działań na terenie Hongkongu, w sytuacjach, kiedy potrzebna była dokładna informacja, urzędnicy konsulatu na własną rękę kontaktowali się z miejscową policją. Okazje takie zdarzały się zwłaszcza wtedy, gdy trzeba było bronić interesów obywateli kanadyjskich mieszkających tu bądź odwiedzających kolonię. Były to sprawy różnego kalibru: dotyczyły osób, które zostały aresztowane, i tych, które napadnięto, Kanadyjczyków, których oszukano, oraz tych, którzy innych wystrychnęli na dudka. Zdarzały się także poważniejsze problemy związane z bezpieczeństwem i szpiegostwem. W pierwszym wypadku chodziło o zapewnienie ochrony dygnitarzom państwowym odwiedzającym kolonię; w drugim zaś o przeciwdziałanie elektronicznej inwigilacji i próbom szantażowania pracowników konsulatu w celu zdobycia ważnych informacji. Nie mówiło się o tym głośno, ale było powszechnie wiadomo, że agenci z bloku wschodniego i fanatycznych religijnych reżimów Bliskiego Wschodu gotowi byli posłużyć się każdym narkotykiem i prostytutkami obojga płci zaspokajającymi każde żądanie w nieustannym dążeniu do przechwycenia tajemnic państwowych przeciwnika. W Hongkongu nie było rzeczy, która nie stałaby się przedmiotem handlu. Właśnie w tej dziedzinie Staples miała największe sukcesy w trakcie wypełniania swej misji w kolonii. Udało jej się wyciągnąć z opałów dwóch attache pracujących w konsulacie, a także jednego Amerykanina i trzech Brytyjczyków. Kompromitujące ich fotografie zostały zniszczone łącznie z negatywami, a deportowanym z kolonii szantażystom zagrożono nie tylko zdemaskowaniem, ale i obrażeniami ciała. Któregoś razu doprowadzony do białej gorączki irański dygnitarz wydzierał się przez telefon na Staples ze swej kwatery w Gammon House, oskarżając ją, że miesza się w sprawy, które daleko wykraczają poza jej kompetencje. Słuchała tego dupka, dopóki była w stanie znieść jego nosowy bełkot; w końcu zakończyła rozmowę krótkim stwierdzeniem: „Nie wiedział pan o tym? Chomeini lubi małych chłopców”.
Wszystko to stało się możliwe dzięki stosunkom, jakie łączyły ją z pewnym emerytowanym angielskim wdowcem, który po odejściu ze Scotland Yardu upatrzył sobie posadę szefa Królewskiego Wydziału do Spraw Kolonii w Hongkongu. Liczący sześćdziesiąt pięć lat łan Ballantyne pogodził się z faktem, że skończyła się jego kariera w policji, ale nie zamierzał wcale marnować swych zawodowych umiejętności. Dał się chętnie wysłać na Daleki Wschód, gdzie wstrząsnął do głębi sekcją wywiadowczą hongkongijskiej policji przekształcając ją we właściwy sobie, dyskretny sposób w wysoce skuteczną organizację, która wiedziała o miejscowym półświatku więcej niż jakakolwiek inna instytucja, wliczając w to Wydział Specjalny MI 6. Catherine i łan spotkali się podczas jednego z owych nudnych obiadów, których wymaga protokół dyplomatyczny. Po dłuższej, pełnej błyskotliwych dowcipów i wzajemnych komplementów rozmowie Ballantyne pochylił się ku Staples i zapytał: „Nie sądzisz, że mogłoby nam się jeszcze udać, staruszko?” „Spróbujmy”, odparła.
Spróbowali. Spodobało im się to i łan zakotwiczył się w życiu Staples. Bez żadnych zobowiązań. Lubili się i na tym koniec.
To właśnie łan Ballantyne zaprzeczył przed chwilą wszystkiemu, co podsekretarz stanu Edward McAllister naopowiadał Marie Webb i jej mężowi w Maine. Nie było w Hongkongu żadnego taipana o nazwisku Yao Ming. Niezawodni (czytaj: bardzo dobrze płatni) informatorzy w Makau zapewnili Ballantyne'a, że w hotelu Lisboa nie doszło do żadnego podwójnego morderstwa, którego ofiarami byliby żona taipana i handlarz narkotyków. Nic podobnego nie wydarzyło się tu od czasu wycofania się japońskich okupantów w roku 1945. Zanotowano co prawda liczne przypadki zasztyletowania oraz ran postrzałowych w kasynie, a także kilka wypadków śmiertelnych spowodowanych przedawkowaniem narkotyków w pokojach hotelowych, ale nie było incydentu, który odpowiadałby opisowi przekazanemu przez informatora pani Staples.
– To wszystko sieć misternie utkanych kłamstw, Cathy – stwierdził łan. – Nie mam tylko pojęcia, w jakim celu.
– Moje źródło jest godne zaufania, staruszku. Czym to dla ciebie pachnie?
– Zjełczałym tłuszczem, moja droga. Ktoś podejmuje wielkie ryzyko, by osiągnąć jakiś ważny cel. Działa oczywiście w ukryciu – można w tym mieście kupić wszystko, włącznie z milczeniem – ale cała ta cholerna historia jest czystą fikcją. Chcesz mi wyjawić coś więcej?
– A gdybym ci wyjawiła, że cała ta sprawa ma związek z Waszyngtonem, a nie ze Zjednoczonym Królestwem.
– Nie mogę się z tobą zgodzić. Sprawa zaszła zbyt daleko, żeby Londyn mógł nie maczać w tym palców.
– To nie ma sensu!
– Z twojego punktu widzenia, Cathy. Nie znasz ich. Mogę ci powiedzieć tylko tyle: ten maniak, Bourne, wszystkim nam zalazł głęboko za skórę. Jedną z jego ofiar jest człowiek, o którym nikt nie powie ci ani słowa. Nie dowiesz się o tym nawet ode mnie, dziewczyno.
– Powiesz mi, jeśli dostarczę ci więcej informacji?
– Prawdopodobnie nie, ale próbuj.
Staples siedziała przy biurku zastanawiając się nad każdym słowem, które usłyszała.
Jedną z jego ofiar jest człowiek, o którym nikt nie powie ci ani słowa.
Co miał na myśli Ballantyne? Co się dzieje? I dlaczego kanadyjska ekonomistka znalazła się nagle w samym środku burzy?
Tak czy owak, na razie jej nic nie groziło.
Ambasador Havilland wpadł z dyplomatką w dłoni do gabinetu na Yictoria Peak. McAllister podniósł się z krzesła, gotów ustąpić miejsca swemu zwierzchnikowi.
– Zostań tam, gdzie jesteś, Edwardzie. Jakie wiadomości?
– Obawiam się, że nic nowego.
– Chryste, nie chcę tego słyszeć!
– Przykro mi.
– Gdzie jest ten opóźniony w rozwoju skurwysyn, który do tego dopuścił?
Z kanapy stojącej przy przeciwległej ścianie wstał nie zauważony przez Havillanda major Lin Wenzu. McAllister zbladł.
– To ja jestem tym opóźnionym w rozwoju skurwysynem, Kitajcem, który do tego dopuścił, panie ambasadorze.
– Nie zamierzam pana bynajmniej przepraszać – odparł ostrym tonem Havilland odwracając się. – To wasze głowy próbujemy ocalić, nie nasze. My damy sobie jakoś radę. Wy nie.
– Nie mam przyjemności pana rozumieć.
– To nie jego wina – zaprotestował podsekretarz stanu.
– Więc może twoja?! – wrzasnął ambasador. – Może to ty byłeś za nią odpowiedzialny?
– Jestem tutaj odpowiedzialny za wszystko.
– To bardzo po chrześcijańsku z pańskiej strony, panie McAllister, ale nie słuchamy teraz ewangelii w szkółce niedzielnej.
– To ja byłem odpowiedzialny – wtrącił się Lin. – Podjąłem się tego zadania i nawaliłem. Ta kobieta nas po prostu przechytrzyła.
– Pan jest Lin z Wydziału Specjalnego?
– Tak, panie ambasadorze.
– Słyszałem o panu wiele dobrego.
– To, co się wydarzyło, z pewnością to unieważnia.
– Powiedziano mi, że udało jej się również nabrać bardzo sprytnego doktora.
– Udało jej się – potwierdził McAllister. – Jednego z najlepszych specjalistów w kolonii.
– Anglika – dodał Lin.
– Ta uwaga nie była potrzebna, majorze. Podobnie jak określenie siebie słowem „Kitajec”. Nie jestem rasistą. Świat o tym nie wie, ale szkoda czasu na wyjaśnianie takich bzdur. – Havilland podszedł do biurka, postawił na nim dyplomatkę, otworzył ją i wyjął ze środka grubą brązową kopertę z czarną obwódką. – Prosiłeś o akta Treadstone. Oto one. Nie potrzebuję mówić, że nie mogą znaleźć się poza tym pokojem i że kiedy ich nie nie czytasz, powinny leżeć zamknięte w sejfie.
Читать дальше