Żołnierz zbliżył się wolnym krokiem, przyglądając się ostatnim turystom w kolejce wychodzących. Teraz! Bourne skoczył na niego, zacisnął mu ramię na gardle dławiąc wszelkie odgłosy i szarpnął nim do tyłu, pod gałęzie, wbijając mu lufę pistoletu głęboko w brzuch. Pociągnął za spust; stłumiony wystrzał nie był głośniejszy niż powiew wiatru. Człowiek gwałtownie wypuścił powietrze z płuc i zwiotczał.
Musi się wydostać! Jeśli zostanie złapany i zabity w uroczystej ciszy mauzoleum, morderca umknie wolny i śmierć Marie będzie przypieczętowana. Jego wrogowie zatrzaskiwali odwróconą pułapkę. Musi odwrócić tę odwrotność i w jakikolwiek sposób przeżyć! Najlepiej jest uciekać etapami, wykorzystując każde powstałe lub stworzone przez siebie zamieszanie.
Etap pierwszy i etap drugi miał już za sobą. Jeśli jacyś inni ludzie szeptali teraz do nadajników, to już powstało pewne zamieszanie. Tym, czego potrzebował, było ognisko wybuchu tak gwałtownego i nieoczekiwanego, że ludzie polujący na niego w ciemności sami staną się obiektem nagłych, histerycznych poszukiwań.
Istniał na to tylko jeden sposób, a Jasonowi obce były dwuznaczne uczucia typu „Mogę-zginąć-ale-spróbuję”. Musiał wygrać. Musiał stworzyć coś, co odniesie skutek. Przeżycie liczyło się ponad wszystko i to nie ze względu na jego osobę. Znów był najlepszym z zawodowców. spokojnym i działającym z rozmysłem.
Wstał, przecisnął się przez gałęzie i przebiegł przez otwartą przestrzeń do najbliższego filara. Potem przemknął do następnego stojącego z tyłu i jeszcze do następnego – do pierwszego filara w drugiej sali, oddalonego o dziewięć metrów od teatralnie oświetlonej trumny. Wyjrzał ostrożnie zza muru, nie spuszczając oczu z drzwi wejściowych.
I stało się. Oni. Oficer, który był „jeńcem” mordercy, wynurzył się w towarzystwie cywila, niosącego urzędową teczkę. Żołnierz trzymał przy boku nadajnik; podniósł go do ust, powiedział coś, słuchał przez chwilę, po czym potrząsnął głową chowając nadajnik do prawej kieszeni i wyciągając pistolet z kabury. Cywil krótko skinął głową, sięgnął pod marynarkę i wydobył rewolwer z krótką lufą. Poszli w stronę szklanej trumny ze szczątkami Mao Tse-tunga, a potem wymieniwszy spojrzenia rozdzielili się – jeden ruszył w lewo, drugi w prawo.
Teraz! Jason podniósł broń, szybko wycelował i strzelił. Raz! Teraz o włos w prawo. Dwa! Wystrzały zabrzmiały jak kaszlnięcia w ciemności. Obaj mężczyźni upadli na sarkofag. Bourne chwycił gorący cylinder tłumika na pistolecie i odkręcił go. Zostało mu pięć naboi. Szybko, raz za razem pociągnął za spust. Huk wystrzałów wypełnił mauzoleum, odbijając się echem od marmurowych ścian. Pociski rozwaliły kryształową trumnę wbijając się w podskakujące od uderzeń ciało Mao Tse-tunga; jeden utkwił w bezkrwistym czole, inny zmiażdżył oko.
Zawyły syreny, dzwonki alarmowe ryknęły ogłuszająco, a żołnierze ukazujący się równocześnie ze wszystkich stron w panice rzucili się ku miejscu straszliwej zniewagi. W dwóch kolejkach turystów, uwięzionych w dziwacznym świetle domu śmierci, wybuchła histeria. Tłum ruszył hurmą w stronę wyjścia i światła dziennego, tratując każdego, kto stanął mu na drodze. Jason Bourne przyłączył się do niego, wciskając w sam środek. Gdy dotarł do zalanego oślepiającym światłem placu Tiananmen, zbiegł po schodach.
D'Anjou! Jason pognał w prawo obiegając kamienny narożnik i biegł tak długo wzdłuż kolumn budowli, aż dotarł do jej fasady.
Wartownicy robili, co mogli, by uspokoić podniecone tłumy i równocześnie dowiedzieć się, co się stało. Wybuchały awantury.
Bourne z uwagą rozglądał się po okolicy, w której po raz ostatni widział d'Anjou, a potem przeniósł spojrzenie na obszar za barierką, w którym zgodnie z logiką mógł ujrzeć Francuza. Nic, nikogo, kto by go choć trochę przypominał.
Nagle usłyszał pisk opon na dalekim przejeździe widocznym w oddali po lewej. Gwałtownie się odwrócił i spojrzał. Mikrobus z ciemnymi szybami zakręcał ostro na ogrodzonej barierką przestrzeni, kierując się z wielką szybkością w stronę południowej bramy placu Tiananmen.
Złapali d'Anjou. Echo zniknął.
Qu'est-il arrive?
– Des coups de f er! Les gar des sont pa.niqu.esl
Bourne usłyszał okrzyki i biegiem dołączył do grupy francuskich turystów prowadzonych przez przewodniczkę, której cała uwaga skupiona była na chaosie panującym na schodach wiodących do mauzoleum. Zapiął marynarkę zasłaniając pistolet wetknięty za pasek i wsunął dziurkowaną rurę tłumika do kieszeni. Rozejrzał się wokół, szybko przecisnął z powrotem przez tłum i stanął koło dobrze ubranego, wyższego od siebie mężczyzny, o pogardliwym wyrazie twarzy. Jason był wdzięczny losowi, że przed nim znajdowało się jeszcze kilka bardziej rosłych od niego osób. Przy odrobinie szczęścia może w całym tym zamieszaniu uda mu się nie zwrócić na siebie uwagi. Drzwi na szczycie schodów prowadzących do mauzoleum były uchylone. Umundurowani mężczyźni biegali bez przerwy w górę i w dół. Najwidoczniej dowództwo straciło całkowicie panowanie nad sytuacją i Bourne dobrze wiedział dlaczego. Uciekło, po prostu zniknęło, nie chcąc, by przypisano mu jakiś udział w tych straszliwych wydarzeniach. Teraz jednak Jasona interesował tylko morderca. Czy wyjdzie na zewnątrz? Czy może raczej znalazł d'Anjou, schwytał swojego stwórcę i odjechał wraz z nim mikrobusem, przekonany, że prawdziwy Jason Bourne wpadł w pułapkę i jego zwłoki leżą teraz w zbezczeszczonym mauzoleum.
– Qu'est-ce que c'est? – zapytał Jason stojącego obok niego wysokiego, dobrze ubranego Francuza.
– Niewątpliwie kolejne, skandaliczne opóźnienie – odparł mężczyzna nieco zniewieściałym, paryskim akcentem. – To istny dom wariatów i moja cierpliwość się kończy! Wracam do hotelu.
– A czy może pan to zrobić? – Jason zmienił nieco swoją wymowę. Teraz mówił po francusku nie jak przedstawiciel klasy średniej, lecz jak absolwent przyzwoitego universite. Dla paryżan miało to zawsze bardzo duże znaczenie. – Chodzi o to, czy pozwolą nam odłączyć się od grupy? Przecież ciągle nam powtarzają, że mamy trzymać się razem.
– Jestem biznesmenem, nie turystą. Tej całej „wycieczki”, jak ją pan nazywa, wcale nie było w moim rozkładzie zajęć. Prawdę mówiąc, miałem wolne popołudnie – ci ludzie bez końca zwlekają z podjęciem decyzji – i pomyślałem sobie, że mógłbym zobaczyć to i owo. Niestety, nie było na podorędziu kierowcy, który mówiłby po francusku. Recepcjonistka przydzieliła mnie – proszę zwrócić uwagę, przydzieliła – do tej grupy. Wie pan, ta przewodniczka studiuje historię literatury francuskiej i mówi zupełnie, jakby urodziła się w siedemnastym wieku. Nie mam pojęcia, co to w ogóle za wycieczka.
– To pięciogodzinna trasa – wyjaśnił Jason, po odczytaniu chińskich znaków wydrukowanych na plakietce identyfikacyjnej wpiętej w klapę marynarki Francuza. – Po placu Tiananmen zwiedzamy grobowce dynastii Ming, a potem pojedziemy oglądać zachód słońca z Wielkiego Muru.
– No nie, doprawdy! Ja już widziałem Wielki Mur! Mój Boże, przecież to było pierwsze miejsce, gdzie zawiozło mnie tych dwunastu urzędników z Komisji Handlu bez przerwy baj durząc mi za pośrednictwem tłumacza, że jest to symbol ich trwałości. Cholera! Gdyby robocizna nie była u nich tak niewiarygodnie tania, a zyski tak nadzwyczajne…
– Ja też jestem tu w interesach, ale kilka dni spędzam również jako turysta. Zajmuję się importem wyrobów koszykarskich. A pan?
Читать дальше