– Oczywiście, panie Armbruster. Czy mogę o coś zapytać…? Czy mogę podjąć z mojego konta w Bernie każdą sumę, gdyby… na wypadek… sam pan rozumie…
– Naturalnie. Wystarczy, żebyś tam poleciał i własnoręcznie napisał numer konta. To twój podpis, jak zapewne pamiętasz.
– Tak, pamiętam.
– Myślę, że są tam teraz już ponad dwa miliony.
– Och, dziękuję. Dziękuję panu.
– Zapracowałeś na nie, Steven. Dobrej nocy.
Dwaj mężczyźni rozsiedli się wygodnie na tylnej kanapie limuzyny, ale napięcie między nimi nie zmalało. Kiedy oddzielony od nich szklanym przepierzeniem kierowca przekręcił kluczyk w stacyjce, Armbruster spojrzał na mafioso.
– Gdzie drugi wóz?
Włoch włączył lampkę i zerknął na zegarek.
– Stoi przy drodze niecałą milę od stacji benzynowej. Pojedzie za DeSole'em i zaczeka na odpowiedni moment.
– Wasz człowiek wie, co ma zrobić?
– Daj spokój, przecież nie jest dziewicą. Ma zamontowany w samochodzie taki reflektor, że zobaczą go chyba w Miami. Podjedzie z boku, włączy go, trochę pokręci i twój warty dwa miliony bubek przestaje cokolwiek widzieć i wypada z gry, a was kosztuje to cztery razy mniej. To twój szczęśliwy dzień, Alby.
Przewodniczący Federalnej Komisji Handlu oparł się wygodnie o miękkie poduszki i spojrzał przez przyciemnioną szybę na niewyraźne, umykające do tyłu kształty.
– Wiesz co? – powiedział cicho. – Gdyby dwadzieścia lat temu ktoś powiedział mi, że kiedyś będę siedział w tym samochodzie z kimś takim jak ty i mówił to, co mówię, wziąłbym go za wariata.
– Właśnie to mi się u was podoba. Patrzycie na nas z góry, dopóki nie okaże się, że nas potrzebujecie, a wtedy, ni z tego, ni z owego, jesteśmy wspólnikami. Jakkolwiek by na to patrzeć, Alby, uwalniamy cię od kolejnego kłopotu. Możesz spokojnie wracać do swojej wysokiej komisji i decydować, które firmy mają czyste ręce, a które nie… Nie myśląc o tym, jakie ty masz.
– Zamknij się! – ryknął Armbruster, uderzając pięścią w podłokietnik. – Ten Simon… Webb! Skąd on się wziął? Czego od nas chce?
– Może to ma coś wspólnego z tym Szakalem?
– Bez sensu. My nie mamy z nim nic wspólnego.
– Bo i po co? – Mafioso uśmiechnął się szeroko. – Macie przecież nas, no nie?
– To bardzo luźny związek i byłoby dobrze, gdybyś o tym pamiętał… Webb czy Simon, wszystko jedno, musimy go znaleźć! Wiedząc to, co już wiedział, plus to, co ja mu powiedziałem, jest dla nas cholernym zagrożeniem!
– To ważny bubek, nie?
– Ważny – potwierdził przewodniczący, ponownie spoglądając przez okno. Zacisnął kurczowo prawą dłoń, a palcami lewej bębnił nerwowo w skórzany podłokietnik.
– Chcesz się targować?
– Co takiego? – Armbruster wyprostował się i spojrzał ostro na Sycylijczyka.
– Dobrze słyszałeś, tyle tylko że ja użyłem nie tego słowa, co trzeba. Podam ci konkretną sumę, ale o żadnych targach nie ma mowy.
– Chcesz zawrzeć… kontrakt? W sprawie Simona… Webba?
– Nie – odparł mafioso, kręcąc powoli głową. – W sprawie osobnika nazwiskiem Jason Bourne. Nie uważasz, że dużo łatwiej zabić kogoś, kto już nie żyje? Ponieważ przed chwilą pozwoliliśmy ci oszczędzić półtorej bańki, nasza cena wynosi pięć.
– Pięć milionów?
– Koszty takich operacji są bardzo duże, a ryzyko jeszcze większe. Pięć milionów, Alby, z tego połowa w ciągu dwudziestu czterech godzin od zawarcia umowy.
– To szaleństwo!
– Przecież możesz odmówić. Kiedy zgłosisz się drugi raz, cena wzrośnie do siedmiu i pół, a potem już dwa razy, do piętnastu.
– Jaką mamy gwarancję, że w ogóle uda się wam go odnaleźć? Słyszałeś, co mówił DeSole. Ten facet jest poza zasięgiem, schowany pod ziemią.
– Więc trzeba go wykopać i przesadzić.
– W jaki sposób? Dwa i pół miliona to za dużo forsy, żebym miał ci uwierzyć na słowo.
Mafioso sięgnął z uśmiechem do kieszeni i wydobył z niej ten sam notatnik, który podsunął na parkingu funkcjonariuszowi CIA.
– Najlepszym źródłem informacji są starzy przyjaciele, Alby. To oni obsmarowują cię później w plotkarskich książkach. Mam dwa adresy.
– Nawet nie uda ci się tam zbliżyć.
– Daj spokój, człowieku! Myślisz, że z kim masz do czynienia? Z prymitywami dawnego Chicago, Szalonym Psem Capone i Nittim "Sztucerem"? Zatrudniamy teraz naprawdę wykształconych ludzi. Prawdziwych geniuszów, naukowców, profesorów i doktorów. Skończymy z tym kulasem i Żydkiem tak prędko, że nawet się nie obejrzą, a my dostaniemy Jasona Bourne'a, tego tajemniczego faceta, który nie istnieje, bo już od dawna nie żyje.
Albert Armbruster skinął w milczeniu głową i odwrócił się do okna.
Przez pół roku będę siedział cicho, a potem zmienię nazwisko i przed ponownym otwarciem przeprowadzę intensywną kampanię reklamową – powiedział John St. Jacques, stojąc przy oknie i przyglądając się, jak lekarz opatruje jego szwagra.
– Nikt nie został? – zapytał siedzący w fotelu Bourne i skrzywił się, gdy doktor założył na ranę ostatni szew
– Oczywiście, że zostali. Czternaścioro zwariowanych Kanadyjczyków, w tym mój stary kumpel, który właśnie teraz kłuje cię w szyję. Nie uwierzysz, ale chcą utworzyć specjalny oddział do walki ze złymi ludźmi.
– To był pomysł Scotty'ego – odezwał się cichym głosem lekarz, nie odrywając się od pracy. – Mnie możecie skreślić, jestem za stary.
– On też, tyle tylko że o tym nie wie. Chciał wyznaczyć sto tysięcy dolarów nagrody za informację mogącą… i dalej w tym samym guście. Ledwo udało mi się go przekonać, że im mniej będzie się mówiło na ten temat, tym lepiej.
– Najlepiej, żeby w ogóle nikt nic nie mówił – mruknął Jason. – I tak ma być.
– Masz trochę zbyt wygórowane wymagania, Davidzie – odparł St. Jacques. – Naprawdę – dodał, mylnie interpretując ostre spojrzenie, jakie rzucił mu Bourne. – Tu na miejscu serwujemy wszystkim ciekawskim historyjkę o wycieku propanu ze zbiorników, ale mało kto w nią wierzy. Oczywiście, dla szerokiego świata nawet trzęsienie ziemi tutaj nie byłoby warte więcej niż kilka linijek u dołu strony z ogłoszeniami, ale w okolicy zaczynają już krążyć plotki.
– Właśnie, co z szerokim światem? Były już jakieś wiadomości?
– Na razie nie, a jeśli nawet będą, to o Montserrat, nie o Wyspie Spokoju. Zajmą trochę miejsca w londyńskim "Timesie", jakieś wzmianki mogą ukazać się w gazetach w Nowym Jorku i Waszyngtonie, ale nie wydaje mi się, żeby dotyczyły nas bezpośrednio.
– Przestań być taki tajemniczy.
– Porozmawiamy o tym później.
– Mów, co chcesz, John – odezwał się lekarz. – Ja już prawie kończę, więc właściwie nie słucham, a nawet jeśli, to mam do tego prawo.
– Będę się streszczał – oznajmił St. Jacques, podchodząc do fotela. – Przede wszystkim, gubernator. Miałeś rację, w każdym razie tak mi się wydaje.
– Dlaczego?
– Informacje nadeszły zaledwie parę minut temu. Na jednej z paskudnych raf w okolicy Antiguy, w połowie drogi na Barbuda, znaleziono roztrzaskaną łódź gubernatora, lecz ani śladu rozbitków. Plymouth przypuszcza, że to sprawka niespodziewanego szkwału, który nadszedł znad Nevis, ale trudno w to uwierzyć. Chodzi mi nie tyle o szkwał, co o okoliczności.
– Mianowicie?
– Tym razem nie popłynęli z nim dwaj ludzie tworzący stałą załogę. Dał im wolne, twierdząc, że chce sam poprowadzić łódź, a jednocześnie powiedział Henry'emu, że ma ochotę zapolować na grubą rybę…
Читать дальше