Z twarzą mokrą od potu i niemal nie widzącym spojrzeniem Bourne wyszarpnął zza paska flarę, zdarł czerwony pasek i przyłożył zapalniczkę. Oślepiająco biały płomień wystrzelił raptownie, sycząc niczym stado wściekłych wężów. Jason cisnął flarę i sam wskoczył za nią, zatrzaskując za sobą ciężkie drzwi, po czym rzucił się na podłogę za ostatnim rzędem ławek, wyciągnął z kieszeni radio i wcisnął z całej siły guzik.
– Johnny, kaplica! Otocz ją!
Nie czekając na odpowiedź, popełzł w kierunku bocznej ściany, ściskając w ręku pistolet i rozglądając się w poszukiwaniu szczegółów zapamiętanych podczas swojej pierwszej wizyty. Jaskrawe światło odbijało się od witraży, zalewając wnętrze różnokolorowymi, migoczącymi plamami. Nie mógł się zmusić, żeby spojrzeć ponownie na barierkę i przewieszone przez nią ciało dziecka, które zabił… Po obu stronach podestu wisiały draperie, tworząc w ten sposób coś w rodzaju kulis. Pomimo szarpiącego go bólu Bourne odczuwał także głęboką satysfakcję, a nawet coś w rodzaju uniesienia. Śmiertelna gra zbliżała się do końca. Carlos stworzył wymyślną pułapkę, ale Kameleon wykorzystał ją przeciw niemu. Delta zwyciężył! Za jedną z dwóch kotar kryje się morderca z Paryża!
Bourne wstał z podłogi i przycisnąwszy się plecami do ściany, uniósł pistolet. Posłał dwie kule w lewą kotarę, po czym przeskoczył błyskawicznie na drugą stronę kaplicy, przyklęknął i wystrzelił dwukrotnie w prawą.
Zza zasłony wytoczyła się jakaś postać; brocząc obficie krwią, chwyciła kurczowo materiał i ściągnęła go na siebie, padając na podłogę. Bourne, krzycząc głośno, rzucił się naprzód, naciskając spust raz za razem, aż wreszcie iglica uderzyła z suchym trzaskiem. W tej samej chwili rozległa się silna eksplozja; witraże po lewej stronie ołtarza rozsypały się w drobny mak, a w jednym z otworów pojawiła się sylwetka człowieka stojącego na zewnętrznym parapecie.
– Skończyła ci się amunicja – powiedział Carlos do oszołomionego Bourne 'a. – Trzynaście lat, Delta, trzynaście paskudnych lat. Ale teraz nie będzie żadnych wątpliwości, kto wygrał.
Szakal uniósł broń i strzelił.
W chwili gdy rozległ się huk wystrzału, Bourne rzucił się rozpaczliwie między ławki, w tym samym momencie czując w karku eksplozję gorąco- lodowatego bólu. Padł na lśniące, brązowe deski i zsunął się na podłogę w objęcia czekającej na niego ciemności. Gdzieś z bardzo daleka dobiegły go jeszcze jakieś histeryczne głosy, a potem przestał słyszeć i widzieć cokolwiek.
David… – Tym razem nie był to krzyk, lecz cichy głos, powtarzający z napięciem imię, którego nie chciał znać. – David, słyszysz mnie?
Bourne otworzył oczy i natychmiast zdał sobie sprawę z dwóch faktów: po pierwsze, gardło miał owinięte szerokim bandażem, a po drugie, leżał w ubraniu na łóżku. W polu jego widzenia po prawej stronie pojawiła się zatroskana twarz Johna St. Jacques, po lewej zaś człowieka, którego nie znał. Był to mężczyzna w średnim wieku, o spokojnym, nieruchomym spojrzeniu.
– Carlos… – wykrztusił z trudem Jason, odzyskując głos. – To był on!
– Jeśli tak, to nadal jest na wyspie – oświadczył stanowczo St. Jacques. – Henry natychmiast kazał ją otoczyć, a nie minęła jeszcze nawet godzina. Brzeg jest strzeżony na całej długości przez patrole, pozostające przez cały czas w kontakcie radiowym i wzrokowym. Oficjalnie nazwał to "ćwiczeniami sił zwalczających przemyt narkotyków". Przypłynęło kilka łodzi, ale żadna nie wypłynęła i nie wypłynie.
– Kto to jest? – zapytał Bourne, spoglądając na nieznajomego mężczyznę.
– Lekarz – wyjaśnił Johnny. – Jest moim przyjacielem, mieszka na stałe w pensjonacie. Leczył mnie w…
– Wydaje mi się, że powinniśmy zachować daleko idącą ostrożność – przerwał mu doktor. – Poprosiłeś mnie o pomoc i dyskrecję i otrzymałeś je, ale zważywszy na to, co się stało, a także na to, że twój szwagier raczej nie pozostanie długo pod moją opieką, będzie chyba lepiej, jeśli mnie nie przedstawisz.
– Całkowicie się z panem zgadzam, doktorze. – Jason skinął z trudem głową, a zaraz potem podniósł ją raptownie, spoglądając na obu mężczyzn szeroko otwartymi, przerażonymi oczami. – Izmael! Zabiłem go!
– Mylisz się – odparł spokojnie St. Jacques. – Jest w fatalnym stanie, ale żyje. To silny chłopak, jak jego ojciec, i na pewno się wyliże. Przewieziemy go samolotem do szpitala na Martynice.
– Boże, przecież to był trup!
– Został okropnie skatowany – wyjaśnił lekarz. – Połamane obie ręce, masa zewnętrznych i wewnętrznych urazów, ale zgadzam się z Johnem: to silny chłopak i z pewnością da sobie radę.
– Chcę, żeby niczego mu nie brakowało.
– Wszystko już załatwiłem.
– To dobrze. – Bourne przeniósł spojrzenie na doktora. – Co ze mną?
– Bez prześwietlenia i nie wiedząc, jak pan się porusza, mogę postawić
jedynie bardzo ogólną diagnozę.
– Słucham.
– Oprócz rany to przede wszystkim wstrząs pourazowy.
– To nieważne.
– Pan tak twierdzi? – zapytał lekarz, uśmiechając się łagodnie.
– Tak, i wcale nie żartuję. Pytałem o ciało, nie głowę. Nią sam się zajmę.
– Czy to tubylec? – Doktor spojrzał pytająco na właściciela Pensjonatu Spokoju. – Jakiś biały, starszy Izmael? Bo na pewno nie jest lekarzem.
– Odpowiedz mu, proszę.
– W porządku. Kula przeszła przez lewą stronę karku, mijając o milimetry kilka miejsc, których uszkodzenie skończyłoby się na pewno utratą mowy, a być może nawet śmiercią. Oczyściłem ranę i założyłem szwy. Przez jakiś czas będzie pan miał trudności z poruszaniem głową, ale to naprawdę najmniejszy problem.
– Innymi słowy, mam sztywny kark, ale jeśli dam radę stanąć na nogi, to będę chodził?
– W największym skrócie można to chyba tak ująć.
– Flara jednak się przydała… – mruknął Jason, kładąc ostrożnie głowę na poduszce. – Przynajmniej oślepiła go na chwilę.
– Słucham? – St. Jacques nachylił się nad łóżkiem.
– Nieważne… W takim razie sprawdźmy, jak chodzę. – Bourne siadł powoli na łóżku i opuścił nogi na podłogę. Pokręcił lekko głową, kiedy John wyciągnął rękę, żeby mu pomóc. – Dzięki, ale muszę sam sobie dać radę. – Wstał ostrożnie, czując teraz znacznie wyraźniej ucisk spowijającego mu szyję bandaża. Zrobił krok naprzód na obolałych, posiniaczonych nogach; na szczęście były to tylko siniaki. Gorąca kąpiel zmniejszy ból, a silna dawka aspiryny i jakaś maść przywrócą mu sprawność. Gdyby tylko nie ten cholerny bandaż na szyi; nie dość, że go dusił, to jeszcze zmuszał do odwracania całego tułowia, kiedy chciał spojrzeć w bok… Mimo to musiał przyznać, że jak na kogoś w tym wieku radzi sobie całkiem nieźle. Niech to szlag trafi! – Doktorze, mógłby pan trochę poluzować tę obrożę? Wydaje mi się, że zaraz mnie udusi.
– Odrobinę, ale nie więcej. Chyba nie chce pan, żeby szwy puściły?
– A może plaster?
– Za duża rana. Niech pan nawet o tym nie myśli.
– Obiecuję panu, że będę.
– Jest pan bardzo zabawny.
– Wcale tak mi się nie wydaje.
– To pański kark, nie mój.
– Święte słowa. Johnny, mógłbyś zdobyć trochę plastra? St. Jacques spojrzał pytająco na lekarza.
– Chyba nie uda nam się go powstrzymać.
– W takim razie wyślę kogoś do sklepu.
Читать дальше