Bourne wsunął urządzenie do kieszeni na piersi.
– Dokąd teraz?
– Za Izmaelem. To ten dzieciak, któremu miałeś skinąć głową.
– Izmael? Nie kazałeś mi kiwać głową Izmaelowi, tylko w kierunku drzwi.
– Na jedno wychodzi.
Bourne wsadził pistolet za pasek pod marynarkę i wziął się za przeglądanie ekwipunku przyniesionego ze sklepu żeglarskiego. Upchnąwszy w kieszeniach zwój linki i nóż, otworzył pusty futerał po aparacie fotograficznym i umieścił tam dwie flary. Nie było to wszystko, czego potrzebował, ale powinno mu wystarczyć. Był starszy niż trzynaście lat temu, a i wtedy już nie zaliczał się do młodzieniaszków. Zdawał sobie sprawę, choć bez specjalnego entuzjazmu, że jego umysł musi teraz pracować szybciej i sprawniej niż ciało. Cholera!
– Ten Izmael to dobry chłopak – oznajmił nie bardzo wiadomo po co brat Marie. – Sprytny i silny jak rasowy byczek. W przyszłym roku chcę dać mu posadę strażnika, więcej wtedy zarobi.
– Jeśli dzisiaj da sobie radę, poślij go raczej do Harvardu albo Princeton.
– Świetny pomysł. Czy wiesz, że jego ojciec zdobył mistrzostwo wysp w zapasach? Chłopak rzeczywiście daje sobie świetnie radę, ale…
– Zejdź mi z drogi! – warknął Jason, ruszając do drzwi. – Ty też nie masz już osiemnastu lat – dodał, zatrzymując się na moment.
– Nigdy nie twierdziłem, że mam. Co cię gryzie?
– Chyba ta piaszczysta łacha, której nie zauważyłeś. Bourne wyszedł do holu, z hukiem zamykając za sobą drzwi.
– Nadwrażliwiec… – mruknął St. Jacques, powoli rozluźniając zaciśnięte pięści.
Minęły już prawie dwie godziny, a Izmaela nigdzie nie było! Powłócząc przekonująco nogą, Jason kuśtykał po całym terenie pensjonatu, unosząc co jakiś czas do oka któryś z aparatów i rozglądając się dookoła przez wizjer, ale nie mógł dostrzec ani śladu chłopaka. Dwa razy zapuścił się prowadzącą przez las ścieżką aż do wzniesionej z drewnianych bali, krytej strzechą kaplicy, w której okna wprawiono kolorowe witraże; służyła wielu wyznaniom, a została wybudowana raczej po to, żeby być, niż dlatego, że ktokolwiek miałby ochotę z niej korzystać. Jak słusznie zauważył młody kelner, prawie nikt jej nie odwiedzał, ale wzmianka o niej znajdowała się we wszystkich reklamowych folderach.
Słońce płynące powoli w kierunku pokrytego wodą horyzontu przybiegało coraz bardziej intensywną, pomarańczową barwę. Wkrótce przez Montserrat i okoliczne wyspy zaczną sunąć wydłużające się cienie, a potem nadejdzie ciemność, sprzymierzeniec Szakala.
I kameleona.
– Co na poddaszu? – zapytał Bourne, wciskając guzik w nadajniku. – Rien, monsieur.
– Johnny?
– Siedzę na dachu z sześcioma ludźmi. Na razie nic.
– A jak tam przyjęcie?
– Meteorolog przypłynął dziesięć minut temu łodzią z Plymouth. Boi się latać… Angus powiesił na tablicy ogłoszeń czek na dziesięć tysięcy dolarów. Brakuje tylko podpisu i nazwiska odbiorcy. Scotty miał rację, wszyscy tam będą. W końcu należymy do społeczeństwa kierującego się tylko jedną zasadą: chwila milczenia, a potem gówno mnie to obchodzi…
– Nie odkryłeś Ameryki, braciszku… Wyłączam się. Idę jeszcze raz do kaplicy.
– Miło mi słyszeć, że jednak ktoś tam uczęszcza. Cholerny agent z Nowego Jorku, który namówił mnie, żebym ją zbudował, nie dał od tamtej pory znaku życia. Melduj się, Davidzie.
– W porządku, Johnny – odparł Jason Bourne.
Na ścieżce panował już półmrok; wysokie palmy i gęste zarośla przyśpieszały nadejście zmierzchu, zatrzymując promienie zachodzącego słońca. Jason chciał już zawrócić po latarkę, kiedy nagle rozbłysły różnokolorowe reflektory, skierowane na pióropusze rosnących wzdłuż ścieżki palm. Bourne miał przez chwilę wrażenie, że został raptownie przeniesiony w jakiś nierzeczywisty, filmowy świat, zaprojektowany na podobieństwo tropikalnego lasu.
Nie był tym wcale zachwycony; stanowił doskonale widoczny cel na rozjaśnionej blaskiem kolorowych świateł strzelnicy.
Pośpiesznie skręcił ze ścieżki i wszedł w zarośla, czując na nogach niezliczone ukłucia i zadrapania. Posuwał się teraz znacznie wolniej, pokonując opór wilgotnych gałęzi i pnączy, ale to właśnie podpowiadał mu instynkt: trzymaj się z dala od światła.
Stłumiony odgłos! Zupełnie odmienny od zwykłych szmerów nadmorskiego lasu. Zaraz potem jakby jęk, nagle urwany… zduszony? Jason przypadł do ziemi i pełzł wśród gęstej roślinności, aż wreszcie ujrzał potężne drzwi kaplicy, nasuwające skojarzenia z jakąś katedrą. Były lekko uchylone, a ze środka wydobywał się delikatny, pulsujący blask elektrycznych świec.
Pomyśl. Przypomnij sobie. Był w środku tylko raz, łając żartobliwie swego szwagra za to, że wydał masę pieniędzy na coś nikomu niepotrzebnego.
"Przynajmniej jest oryginalna" – powiedział wtedy St. Jacques.
"Wcale nie jest" – zaprotestowała Marie. "Zupełnie tu nie pasuje".
"Przypuśćmy jednak, że ktoś otrzyma jakąś złą wiadomość, naprawdę złą, rozumiecie…"
"Wtedy postaw mu drinka" – doradził David.
"Wejdźcie do środka. Na witrażach są symbole pięciu religii, w tym sinto".
"Lepiej nie pokazuj swojej siostrze rachunków" – szepnął mu Webb.
Jak wyglądało wnętrze? Czy było tam drugie wyjście? Nie, chyba nie… Tylko pięć lub sześć rzędów ławek i balustrada przed czymś w rodzaju ołtarza, a z tyłu prymitywne witraże wykonane przez miejscowych artystów.
Ktoś tam był, ale kto? Izmael? Szukający ukojenia gość pensjonatu? Ktoś, kogo niespodziewanie dopadły mocno spóźnione wyrzuty sumienia? Jason ponownie wyjął z kieszeni radio, uniósł je do ust i nacisnął przycisk.
– Johnny? – powiedział cicho.
– Ciągle jestem na dachu.
– A ja przy kaplicy. Wchodzę do środka.
– Jest tam Izmael?
– Nie wiem. Ktoś na pewno.
– Co się stało, Dave? Mówisz tak, jakbyś…
– Nic takiego – przerwał mu Bourne. – Po prostu zameldowałem się, zgodnie z umową. Co jest za kaplicą?
– Las.
– Jakieś ścieżki?
– Była kiedyś jedna, ale zarosła. Robotnicy schodzili nią do wody… Poślę tam paru ludzi.
– Nie! Dam znać, jeśli będę cię potrzebował. Wyłączam się. – Jason schował radio i ponownie wpatrzył się w uchylone drzwi kaplicy.
Z wnętrza nie dobiegał żaden odgłos. Przez szparę sączył się łagodny blask świec. Bourne podkradł się do krawędzi ścieżki, zdjął kapelusz i aparaty fotograficzne, po czym wyjął z futerału jedną z flar i wetknął za pasek, obok pistoletu. Sięgnąwszy do kieszeni marynarki po zapalniczkę, wyprostował się i szybko, bezszelestnie podszedł do ściany budyneczku, sprawiającego w tym otoczeniu przedziwne, nierzeczywiste wrażenie. Z flar nauczył się korzystać jeszcze dawno przed Manassas; trzynaście lat temu w Paryżu, na cmentarzu Rambouillet. A Carlos… Podkradł się do drzwi, przycisnął twarz do futryny i powoli, ostrożnie zajrzał do środka.
Widok, który ujrzał, sprawił, że na chwilę wstrzymał oddech, czując, jak ogarnia go najpierw wściekłość, a potem niedowierzanie. Na wysokim podeście przed rzędami lśniących ławek, przewieszony przez barierkę, wisiał Izmael. Z uchylonych ust kapała na podłogę krew, wyciągnięte bezwładnie ręce dotykały niemal posadzki, a twarz była opuchnięta i pokryta sińcami. Poczucie winy na moment sparaliżowało Jasona; wydawało mu się, że słyszy słowa Starego Francuza: "Mogą zginąć niewinni ludzie…".
Boże, ten chłopak… Uwierzył w obietnice, a otrzymał jedynie śmierć. Co ja zrobiłem…? Co mam teraz robić?
Читать дальше