– Ty sukinsynu! – wybuchnął Ogilvie. – Przecież współdziałaliście z nami od początku do końca! To wy dokonywaliście transferu milionów dolarów, zmienialiście nazwy i bandery statków chyba we wszystkich portach świata, nawet je przemalowywaliście, żeby tylko ominąć przepisy!
Sulikow roześmiał się łagodnie.
– Proszę to udowodnić – zaproponował. – Jeżeli pan chce, mogę nadać pańskiej ucieczce znaczny rozgłos. W Moskwie bardzo by się przydało pańskie doświadczenie.
– Co takiego?! – wykrzyknął adwokat, wpatrując się z przerażeniem w konsula.
– Chyba zdaje pan sobie sprawę z tego, że nie może pan zostać tutaj ani minuty dłużej niż to naprawdę konieczne. Proszę jeszcze raz przeczytać te stenogramy, panie Ogilvie. Wynika z nich jasno, że w każdej chwili może pan zostać aresztowany.
– O, mój Boże…
– Mógłby pan działać na terenie Hongkongu albo Makau – oni z radością powitaliby pańskie pieniądze – ale zważywszy na ich kłopoty z rynkami zbytu na kontynencie i problemy, jakich przysparza bliski już kres chińsko- brytyjskiego układu w sprawie Hongkongu, chyba nie bardzo podobałyby im się pańskie rekomendacje. Szwajcaria odpada – te umowy o ekstradycji są bardzo rygorystycznie przestrzegane, o czym przekonał się Vesco… Właśnie, Vesco! Mógłby pan dołączyć do niego na Kubie…
– Proszę przestać! – ryknął Ogilvie.
– Ewentualnie mógłby pan podjąć współpracę z władzami. Gdyby był pan z nimi naprawdę szczery, kto wie, może zmniejszyliby panu wyrok nawet o dziesięć lat?
– Do cholery, zabiję pana!
Otworzyły się drzwi sypialni i do pokoju wszedł ochroniarz z ręką ukrytą pod połą marynarki. Adwokat zerwał się z miejsca, po czym, drżąc na całym ciele, opadł z powrotem na fotel i pochylił się do przodu, kryjąc twarz w dłoniach.
– To nie jest najrozsądniejsze wyjście z sytuacji – zauważył chłodno Sulikow. – Proszę się opanować, panie mecenasie. Nie czas na gwałtowne emocje.
– Co pan może o tym wiedzieć? – wychrypiał Ogilvie i spojrzał na konsula załzawionymi oczami. – Jestem skończony!
– Mam wrażenie, że jak na kogoś tak zamożnego i wpływowego nieco zbyt pochopnie wyciąga pan wnioski. To prawda, że nie może pan tu zostać, ale przecież w dalszym ciągu dysponuje pan ogromnymi możliwościami. Proszę działać z pozycji siły, na tym polega sztuka przetrwania! Po pewnym czasie władze zrozumieją, jak wielkie może im pan oddać usługi, i dołączy pan do ludzi takich jak Boesky, Levine i wielu innych, którzy otrzymali symboliczne wyroki i odsiadują je, grając w tenisa albo warcaby, zachowując cały
czas kontrolę nad swoimi fortunami. Niech pan spróbuje!
– Jak? – zapytał prawnik, wpatrując się w twarz Rosjanina błagalnym spojrzeniem zaczerwienionych oczu.
– Najpierw trzeba wiedzieć gdzie – odparł Sulikow. – Musi pan znaleźć jakiś neutralny kraj, który nie podpisał z Waszyngtonem umowy o ekstradycji i gdzie znajdą się oficjele gotowi udzielić panu zgody na czasowy pobyt, żeby mógł pan prowadzić stamtąd swoje interesy. Termin "czasowy pobyt" jest nadzwyczaj elastyczny, może mi pan wierzyć. Jest z czego wybierać: Bahrajn, Zjednoczone Emiraty Arabskie, Maroko, Turcja, Grecja i cała masa
innych. Wszędzie znajdują się spore kolonie Anglików i Amerykanów. Nie jest nawet wykluczone, że my bylibyśmy gotowi dyskretnie panu pomóc…
– Dlaczego?
– Znowu pan ślepnie, panie Ogilvie… Bo chcemy dostać coś w zamian, ma się rozumieć. Prowadzi pan bardzo rozległe interesy w Europie. Gdybyśmy uzyskali nad nimi kontrolę, moglibyśmy osiągnąć ogromne zyski…
– Boże… – wyszeptał pobladłymi wargami człowiek będący mózgiem "Meduzy".
– Czy ma pan jakąś alternatywę, mecenasie? Chodźmy, musimy się po śpieszyć. Jest sporo spraw do załatwienia. Na szczęście dzień dopiero się zaczął.
O godzinie piętnastej dwadzieścia pięć Charles Casset wszedł do gabinetu Petera Hollanda w Kwaterze Głównej Centralnej Agencji Wywiadowczej.
– Wreszcie przełom! – oznajmił zastępca dyrektora, po czym dodał nieco mniej entuzjastycznym tonem: – W pewnym sensie…
– Ogilvie? – zapytał Holland.
– Nie tylko – odparł Casset, kładąc na biurku szefa kilka fotografii. – Godzinę temu przekazali je nam faksem z lotniska Kennedy'ego. Wierz mi, to była jedna z najbardziej pracowitych godzin mojego życia.
– Z lotniska Kennedy'ego? – Holland zmarszczył brwi i wziął zdjęcia do ręki. Przedstawiały pasażerów przechodzących przez bramkę podczas od prawy przed odlotem. Na każdej fotografii głowa jednego z nich była zakreślona czerwonym kółkiem. – Co to ma być? Kto to jest?
– To pasażerowie odlatujący do Moskwy rejsem Aeroflotu. Zdjęcia były robione rutynowo. Służby bezpieczeństwa zwykle fotografują obywateli amerykańskich lecących na tej trasie.
– No więc? Co to za facet?
– Ogilvie we własnej osobie.
– Co takiego?
– Wsiadł do samolotu odlatującego o drugiej zero zero do Moskwy… Teoretycznie.
– Nie rozumiem.
– Dzwoniliśmy do jego biura trzy razy i za każdym razem uzyskaliśmy tę samą odpowiedź: pan Ogilvie poleciał do Londynu, zatrzyma się w hotelu Dorchester. W Londynie potwierdzili, że ma zarezerwowany pokój, ale jeszcze się nie zjawił, więc przyjmują dla niego wszystkie wiadomości.
– Nadal nic nie rozumiem, Charlie.
– To wszystko tylko zasłona dymna, w dodatku postawiona w pośpiechu i byle jak. Po pierwsze, dlaczego ktoś tak bogaty jak Ogilvie miałby tłuc się Aeroflotem do Moskwy, skoro może polecieć concordem do Paryża, a stamtąd Air France? Po drugie, po co sekretarka miałaby informować interesantów, że szef jest w Londynie, skoro właśnie odleciał do Moskwy?
– Pierwsza sprawa jest oczywista – odparł Holland. – Aeroflot to państwowa linia i byłby tam pod opieką Rosjan. Co do Londynu, to też nic skomplikowanego: zwykła historyjka, żeby zmylić ciekawskich… Boże, żeby nas zmylić!
– Słusznie, mistrzu. My też doszliśmy do tego wniosku, więc Valentino usiadł przy tych naszych wszystkowiedzących komputerach w podziemiu i wiesz, co się okazało? Pani Ogilvie wraz z dwojgiem dzieci odleciała samolotem Royal Air Maroc do Casablanki, a stamtąd na połączenie z Marakeszem!
– Marakesz…? Air Maroc…? Czekaj! W tych wydrukach, które Conklin kazał nam zrobić o ludziach z Mayflower, było coś o jakiejś kobiecie z Marakeszu…
– Podziwiam twoją pamięć, Peter. Ta kobieta i żona Ogilvie mieszkały podczas studiów w jednym pokoju. Obie pochodzą z dobrych, starych rodzin, więc nic dziwnego, że trzymały się razem.
– Charlie, o co w tym wszystkim chodzi?
– Państwo Ogilvie dostali cynk i postanowili się ulotnić. Poza tym, jeśli się nie mylę i jeżeli udałoby nam się sprawdzić to w bankach, okazałoby się, że dziś rano przekazano za granicę sporo milionów dolarów. A to z kolei oznacza, że…
– Tak, Charlie?
– Że "Meduza" jest teraz w Moskwie, panie dyrektorze.
Louis DeFazio, nie kryjąc znużenia, wysiadł z taksówki na bulwarze Massena, a za nim jego znacznie wyższy i mocniej zbudowany kuzyn Mario z Larchmont w stanie Nowy Jork. Przystanęli na chodniku przed wejściem do restauracji; za zieloną przyciemnianą szybą wisiał niewielki, czerwony neon:
TETRAZZINI'S.
– To tutaj – powiedział Louis. – Czekają na nas w pokoju na zapleczu.
– Już późno. – Mario zerknął na zegarek w blasku pobliskiej latarni. – Dochodzi północ.
– Nie bój się, na pewno tam są.
Читать дальше