Drzwi otworzyły się, litościwie przerywając dręczące Aleksa rozmyślania, i do poczekalni wszedł powoli Peter Holland. Miał ściągniętą, bladą jak papier twarz, szkliste spojrzenie, w dłoni zaś ściskał dwa plastikowe pudełeczka z kasetami magnetofonowymi.
– Mam nadzieję – odezwał się głuchym głosem, niewiele donośniejszym od szeptu – że już nigdy w życiu nie będę musiał niczego takiego oglądać.
– Co z Mo?
– Już myślałem, że tego nie przeżyje… Walsh co chwila przerywał. Mówię ci, miał niezłego stracha.
– Więc dlaczego nie przestał, na litość boską?
– Też go o to zapytałem. Powiedział mi, że Panov dał mu wszystkie instrukcje na piśmie. Może to jakaś solidarność lekarzy czy coś w tym rodzaju, nie mam pojęcia. W każdym razie Walsh podłączył go do EKG i prawie nie spuszczał wzroku z monitora. Ja też nie. Wolałem patrzeć tam niż na twarz Mo. Boże, chodźmy stąd!
– Zaczekaj chwilę. Co z Panovem?
– Na razie nie będzie mógł uczestniczyć w przyjęciu powitalnym. Zostanie tu przez kilka dni na obserwacji. Walsh ma zadzwonić do mnie jutro rano.
– Muszę go zobaczyć.
– Nie ma co oglądać, to teraz strzęp człowieka. Wierz mi, on też by tego nie chciał. Chodźmy już.
– Dokąd?
– Do ciebie… To znaczy, do nas, do Vienny. Chyba masz tam magnetofon kasetowy?
– Mam wszystko z wyjątkiem rakiety kosmicznej, ale i tak prawie ni czego nie potrafię obsługiwać.
– Po drodze muszą gdzieś zdobyć butelkę whisky.
– Też się znajdzie.
– Nie przeszkadza ci to? – zapytał Holland, przyglądając się uważnie Aleksowi.
– A gdyby nawet, czy tobie by to przeszkadzało?
– Ani trochę… Zdaje się, że tam są dwie sypialnie, prawda?
– Zgadza się.
– To dobrze. Wątpię, czy skończymy przed pomocą. – Holland uniósł pudełka z kasetami. – Pierwsze dwa, trzy razy nic nam nie dadzą. Usłyszymy tylko ból, nie informacje.
Było kilka minut po piątej, kiedy opuścili posiadłość zwaną punktem numer pięć, będącą własnością Centralnej Agencji Wywiadowczej. Dni stawały się krótsze, a coraz niższe wrześniowe słońce zwiastowało niedaleki zmierzch lata i nadejście nowej pory roku.
– Światło jest najjaśniejsze wtedy, kiedy umieramy – powiedział Conklin, spoglądając przez okno z tylnego siedzenia samochodu.
– To nie tylko nie ma sensu, ale brzmi wręcz głupio – odparł znużonym tonem Holland. – Kto to powiedział?
– Zdaje się, że Jezus.
– Nikt tego dokładnie nie sprawdził. Nie mieliśmy tam swoich agentów. Aleks roześmiał się cicho.
– Czytałeś kiedyś Pismo Święte? – zapytał.
– Prawie całe.
– Dlatego że musiałeś?
– Wcale nie. Moi rodzice byli agnostykami do tego stopnia, że tylko krok dzielił ich od tego, żeby nazywano ich bezbożnymi pariasami, ale co jakiś czas posyłali mnie i moje dwie siostry na jakieś nabożeństwo – raz do kościoła katolickiego, raz do protestanckiego, a potem do synagogi. Chodziło im o to, żebyśmy sami sobie wyrobili na ten temat jakieś pojęcie. Właśnie dzięki temu dzieciaki zaczynają czytać na własną rękę; dręczy je naturalna ciekawość zaprawiona kroplą mistycyzmu.
– Rzeczywiście, trudno się temu oprzeć – zgodził się Conklin. – Ja straciłem wiarę, ale teraz, po tylu latach duchowej niezależności, zaczynam się zastanawiać, czy jednak czegoś mi nie brakuje.
– Na przykład czego?
– Komfortu, Peter. Psychicznego komfortu.
– Na co ci on?
– Nie wiem. Może do tego, żeby dojść do ładu z rzeczami, z którymi nie potrafię sobie poradzić?
– Chodzi ci o wygodną świadomość, że zawsze możesz znaleźć jakąś metafizyczną wymówkę. Wybacz mi, Aleks, ale ja myślę zupełnie inaczej.
Jesteśmy odpowiedzialni za nasze czyny i żadne rozgrzeszenie w konfesjonale nie może tego zmienić.
Conklin odwrócił twarz od okna i spojrzał na Hollanda szeroko otwartymi oczami.
– Dziękuję ci, Peter.
– Za co?
– Za to, że powiedziałeś to samo co ja, zresztą prawie tymi samymi słowami… Pięć lat temu wróciłem z Hongkongu, trzymając wysoko w górze sztandar Odpowiedzialności.
– Nie rozumiem…
– Nieważne. "Unikajcie pułapek kościelnych dogmatów i własnych teorii".
– A kto to powiedział, do diabła?
– Albo Savonarola, albo Salvador Dali, nie jestem pewien. Holland parsknął śmiechem.
– Skończ już z tymi bzdurami, na litość boską!
– Dlaczego? To pierwszy wybuch śmiechu, jaki słyszę od dłuższego czasu. Co się stało z twoimi siostrami?
– To dopiero zabawna historia – odparł Peter z lekkim uśmiechem. – Jedna jest zakonnicą w Nowym Delhi, a druga założyła w Nowym Jorku firmę prawniczą i lepiej mówi w jidysz niż większość jej kolegów. Kilka lat temu poprosiła mnie, żebym przestał nazywać ją smarkulą. Kocha to, co robi, tak samo jak tamta w Indiach.
– A ty mimo to wybrałeś wojsko…
– Nie mimo to, ale owszem, wybrałem. Byłem młodym gniewnym facetem, który naprawdę wierzył w to, że jego krajowi grozi niebezpieczeństwo. Pochodziłem z uprzywilejowanej rodziny – pieniądze, znajomości, najlepsze szkoły – więc nie miałem najmniejszych kłopotów z dostaniem się do Annapolis. Doszedłem do wniosku, że jednak powinienem sobie na to jakoś zasłużyć. Musiałem pokazać światu, że ludzie tacy jak ja nie wykorzystują swoich przywilejów do tego, żeby unikać odpowiedzialności, tylko żeby poszerzać jej zakres.
– Kompleks arystokracji – mruknął Conklin. – Noblesse oblige, i tak dalej…
– To nieuczciwe – zaprotestował Holland.
– Właśnie że tak. Po grecku aristo znaczy najlepszy, a kratia to tyle, co władza. W starożytnych Atenach tacy młodzi ludzie jak ty dowodzili już armiami, idąc do boju w pierwszym szeregu, żeby udowodnić żołnierzom, że są gotowi zginąć tak samo jak ci najbiedniejsi i najgorzej urodzeni spośród nich.
Peter Holland oparł głowę na miękkim obiciu i przymknął oczy.
– Może masz rację, ale nie jestem pewien… Niczego już nie jestem pewien. Tak wiele żądaliśmy, po co? Żeby zdobyć wzgórze Pork Chop? Zająć jakieś kompletnie bezużyteczne połacie delty Mekongu? Po co to wszystko? Ludzie ginęli rozrywani na strzępy granatami rzucanymi przez Wietnamczyków znających dżunglę jak własną kieszeń… Co to była za wojna? Gdyby tacy jak ja nie poszli tam, do tych dzieciaków, i nie powiedzieli im: "Patrzcie, chłopaki, jestem z wami", czy myślisz, że udałoby się nam utrzymać tak długo? Wybuchłyby masowe bunty i może źle się stało, że do niczego takiego nie doszło. Te dzieciaki to byli półanalfabeci, łobuzy i czarnuchy, natomiast uprzywilejowani dostawali służbę na tyłach, gdzie mieli szansę przeżyć. Jeżeli fakt, że ja, jeden z tych uprzywilejowanych sukinsynów, byłem tam z nimi, znaczył dla nich cokolwiek, to była to najlepsza rzecz, jaką zrobiłem w życiu. Holland umilkł raptownie i zamknął oczy.
– Przepraszam, Peter. Naprawdę nie chciałem rozdrapywać starych ran. Właściwie to zaczęło się od mojego poczucia winy, nie od twojego… Niesamowite, jak to wszystko wraca, prawda? Jak to nazwałeś? Karuzela wyrzutów sumienia, prawda? Kiedy ona się zatrzyma, do cholery…
– Teraz – powiedział Holland, otwierając oczy i siadając prosto na miękkiej kanapie limuzyny. Podniósłszy słuchawkę telefonu, nacisnął dwa guziki.
– Zawieź nas do Vienny – powiedział. – A potem znajdź jakąś chińską restaurację i przywieź nam, co mają najlepszego. Mam ochotę na żeberka i kurczaka z pomarańczą.
Читать дальше