Trzymając się kamiennego parapetu, wychylił się i natychmiast zobaczył łuk okna wykuszowego na trzecim piętrze, tuż pod nim. Przeskoczył przez parapet i opuścił się na gzyms pod oknem. Pierwsze okno było zamknięte, ale kolejne – już nie. Otworzył je i wszedł do mieszkania.
Z przyjemnością rozejrzałby się po nim, nie wiedział jednak, kiedy wrócą, nie mógł więc ryzykować. Najpierw obowiązek, potem przyjemność. Rozejrzał się za odpowiednim miejscem, uniósł wzrok i zobaczył lampą z przydymionego szkła zwisającą ze środka sufitu. Nie najgorsze miejsce,… a nawet jedno z lepszych, ocenił.
Przyciągnął stołek od fortepianu pod lampę i wspiął się na niego. Wyjął z kieszeni miniaturową elektroniczną pluskwę i upuścił ją do misy z przydymionego szkła. Potem zeskoczył ze stołka, włożył do ucha słuchawkę i aktywował pluskwę.
Słyszał odgłos przesuwania stołka na miejsce i własne kroki rozbrzmiewające na lśniącej podłodze, kiedy podchodził do sofy, gdzie leżała poduszka i kołdra. Wziął do rąk poduszkę, powąchał. Pachniała Bourne'em, a ten zapach rozbudził pogrzebane w umyśle wspomnienie. Gdy wróciło do życia, rzucił poduszkę, jakby rozgorzała płomieniem. Opuścił szybko mieszkanie tą samą drogą, ale tym razem z holu przeszedł na tył budynku i skorzystał z tylnego wyjścia. Nigdy za wiele ostrożności.
Annaka zabrała się do śniadania. Wpadające przez okno promienie słońca oświetlały jej cudowne palce. Jadła tak, jak grała – trzymała sztućce tak, jakby były instrumentem
– Gdzie się nauczyłaś grać na fortepianie? – zagadnął.
– Podobało ci się?
– O tak. Bardzo.
– Czemu?
Spojrzał na nią pytająco.
– Jak to, czemu?
Pokiwała głową.
– Tak. Czemu ci się podobało, co takiego w tym usłyszałeś?
Bourne zastanowił się przez chwilę.
– Chyba jakąś żałobną nutę.
Odłożyła nóż i zanuciła fragment nokturnu.
– Widzisz, to nierozwiązane dominanty septymowe. Dzięki nim Chopin mógł przekroczyć ogólnie przyjęte granice w zakresie dysonansu i tonacji. – Znów zanuciła dźwięcznie. – Taka muzyka jest jednocześnie zwycięska i żałobna – wszystko za sprawą nierozwiązanych dominant septymowych.
Urwała, piękne białe dłonie zawisły nad stołem, długie palce wygięły się w delikatne łuki, jakby wciąż przesycone energią kompozytora.
– Coś jeszcze?
Zastanowił się chwilę, po czym potrząsnął głową.
Wzięła nóż i widelec i wróciła do jedzenia.
– Matka nauczyła mnie grać. Byłą nauczycielką gry na pianinie. Nauczyła mnie grać Chopina, gdy tylko poczuła, że jestem gotowa. Był jej ulubionym kompozytorem, ale jego muzykę bardzo trudno grać – nie tylko ze względów technicznych. Trzeba oddać właściwe emocje.
– Czy twoja matka nadal gra?
Annaka potrząsnęła głową.
– Była chorowita, jak Chopin. Umarła na gruźlicę, gdy miałam osiemnaście lat.
– Niedobrze jest stracić matkę w tym wieku.
– To na zawsze zmieniło moje życie. Oczywiście byłam zrozpaczona, ale też, ku własnemu zaskoczeniu i zawstydzeniu, wściekła na nią.
– Wściekła?
Kiwnęła głową.
– Czułam się opuszczona, jak statek pozbawiony kompasu na pełnym morzu, który nie może znaleźć drogi do domu.
Nagle Bourne pojął, dlaczego potrafiła zrozumieć, jak trudny jest dla niego brak pamięci.
– Ale najbardziej żałuję tego, jak podle ją traktowałam. Kiedy zaproponowała mi lekcje gry, najpierw się zbuntowałam.
– Oczywiście – powiedział łagodnie. – W końcu to była jej chęć. Więcej, to był jej zawód. – Poczuł jakieś wewnętrzne drżenie, jakby właśnie zagrała jeden ze słynnych dysonansów Chopina. – Kiedy namawiałem syna do gry w bejsbol, nie chciał i wybrał piłkę nożną. – Zawsze kiedy wspominał Joshuę, jego oczy umykały w głąb. – Wszyscy jego koledzy grali w nogę, ale było jeszcze coś. Jego matka była Tajką i od małego wychowywaliśmy go w buddyzmie, zgodnie z jej życzeniem. To, że jest w połowie Amerykaninem, go nie interesowało.
Annaka skończyła posiłek i odsunęła talerz.
– A ja sądzę przeciwnie, że ta amerykańskość cały czas tkwiła mu w głowie – powiedziała. – Jakżeby inaczej? Nie uważasz, że przypominanomu o tym codziennie w szkole?
Nie wiadomo skąd pojawił się obraz Joshui w bandażach, z podbitym okiem. Kiedy spytał o to Dao, powiedziała mu, że upadł w domu, lecz następnego dnia odprowadziła Joshuę do szkoły i została tam przez kilka godzin. Więcej jej o to nie pytał – a jednocześnie był zbyt zajęty pracą, żeby to poważnie przemyśleć.
– Nigdy mi to nie przyszło do głowy – odparł.
Annaka wzruszyła ramionami.
– A czemu miałoby przyjść? Jesteś Amerykaninem. Cały świat należy do ciebie – oznajmiła nie bez ironii.
Skąd ta nagła niechęć? Czy to po prostu niedawno wskrzeszony powszechny strach przed paskudnymi Amerykanami? Zamówiła u kelnera drugą kawę.
– Ty przynajmniej możesz to wynagrodzić swemu synowi – stwierdziła. – A moja matka… – Wzruszyła ramionami.
– Mój syn nie żyje – uciął Bourne. – Jego siostra i matka też. Zabili ich w Phnom Penh, dawno temu.
– O. – Chyba w końcu naruszył puklerz jej pozornej obojętności i chłodu. – Przykro mi.
Odwrócił wzrok. Każda rozmowa o Joshui była jak sól sypana na ranę.
– Na pewno pogodziłaś się z matką, zanim umarła.
– Mam nadzieję. – Annaka wpatrywała się w kawę ze skupieniem. – Dopiero kiedy nauczyła mnie grać Chopina, zrozumiałam w pełni, jaki otrzymałam dar. Uwielbiałam grać nokturny, nawet gdy jeszcze nie byłam w tym dobra.
– Nie powiedziałaś jej tego?
– Byłam nastolatką… właściwie nie rozmawiałyśmy. – Oczy pociemniały jej ze smutku. – Teraz, gdy jej nie ma, żałuję tego.
– Miałaś ojca.
– Oczywiście. Miałam.
Siedziba Wydziału Taktycznych Broni Obezwładniających mieściła się w kilku niepozornych budynkach z czerwonej cegły porośniętych bluszczem, niegdyś należących do żeńskiej szkoły z internatem. Agencja uznała, że bezpieczniej będzie przejąć już istniejący budynek, niż budować nowy gmach. Dzięki temu mogli całkowicie przekształcić wewnętrzną strukturę i stworzyć labirynt potrzebnych laboratoriów, pokojów konferencyjnych i pomieszczeń doświadczalnych, korzystając z pomocy własnego wykwalifikowanego personelu, a nie zewnętrznych podwykonawców.
Chociaż Lindros okazał identyfikator, zaprowadzono go do białego, pozbawionego okien pokoju, gdzie go sfotografowano, zdjęto mu odciski palców i zeskanowano siatkówkę. Potem czekał w samotności. W końcu, po jakichś piętnastu minutach, wszedł ubrany w garnitur agent CIA.
– Panie Lindros, dyrektor Driver oczekuje pana – powiedział.
Lindros bez słowa wyszedł za nim z pokoju. Kolejne pięć minut szli niczym nie różniącymi się od siebie korytarzami, w których nie można było zlokalizować źródła światła. Miał wrażenie, że chodzą w kółko.
Wreszcie zatrzymali się przed drzwiami, które wydały się Lindrosowi identyczne z wszystkimi, które mijali. Podobnie jak inne drzwi, nie były niczym oznaczone. Ani na nich, ani obok nich nie było żadnego znaku rozpoznawczego prócz dwóch żaróweczek. Jedna z nich świeciła głęboką czerwienią. Agent zastukał trzy razy. Chwilę później czerwona lampka zgasła, a druga zaświeciła się na zielono. Agent otworzył drzwi i cofnął się, przepuszczając Lindrosa.
Po drugiej stronie pokoju rezydował dyrektor Randy Driver. Był to mężczyzna o jasnych włosach, obciętych po żołniersku, prostym nosie i wąsko osadzonych niebieskich oczach, które nadawały mu wygląd podejrzliwego. Miał muskularny tors i szerokie bary, którymi nieco za bardzo lubił się popisywać. Siedział na nowoczesnym obrotowym krześle, za biurkiem z przydymionego szkła i nierdzewnej stali. Ściany z białego metalu zdobiły reprodukcje obrazów Marka Rothko, przedstawiających coś na kształt zwojów kolorowych bandaży na otwartej ranie.
Читать дальше