Postanowiła, że następnego dnia pójdzie do sklepu i kupi wyłączniki czasowe do lamp oraz jakieś trwalsze, lepszej jakości żarówki. Może jedną lub dwie nowe lampki. Nie ma tyle władzy, żeby sprawić, by Luc nie zapomniał, jak się włącza światła, ale może przynajmniej zyskać pewność, że nigdy nie zostanie w ciemności.
Usłyszała jego kroki na schodach i usiadła. Zanim zszedł na sam dół, widziała jego wydłużony cień. Niósł coś na ramieniu, a tuż za panem biegł jego mały terier.
O Jezu! Czyżby Luc naprawdę był lunatykiem? Nie mogła sobie przypomnieć, czy lunatyka należy obudzić, czy lepiej zostawić go w spokoju.
Po chwili zobaczyła, że opiera na ramieniu kij bejsbolowy, jakby zaraz zamierzał kogoś nim uderzyć. Maggie instynktownie sięgnęła po smith amp; wessona, i wtedy spostrzegła, że Luc kładzie palec na wargach i szepcze:
– Ktoś jest na zewnątrz.
Maggie stwierdziła, że stary jednak jest lunatykiem albo coś sobie uroił na skutek stresu, jaki przeżył tego koszmarnego dnia. Myślała tak, dopóki nie ujrzała cienia, który przemknął za frontowym oknem.
Uniosła rękę, dając Lucowi znak, żeby nie podchodził do okna. Terier warczał, ale trzymał się blisko pana. Maggie zbliżyła się do drzwi wyjściowych z rewolwerem skierowanym lufą do dołu. Otworzyła zamki, powoli i cicho. Spojrzała przez ramię na Luca, żeby upewnić się, że stoi za linią ognia. Potem bez wahania szeroko otworzyła drzwi ze smith amp; wessonem wycelowanym w twarz cienia, który właśnie wszedł w światło ganku.
– Jezu, Bonzado, co pan tu robi, do diabła?
ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY PIERWSZY
Tak bardzo go przestraszyła, że upuścił jedną z toreb, rozsypując zakupy po całym ganku.
– Nie spodziewałem się, że będziecie już spali. Nie zdawałem sobie sprawy, że jest tak późno. Obudziłem was?
– Przeraził nas pan śmiertelnie. Co pana tu przygnało, do diabła?
Maggie patrzyła, jak profesor zbiera rozsypane puszki i kartony. Spojrzała do tyłu na Luca, zaniepokojona, czy znowu nie odpłynął w niepamięć.
Racine stał nadal z kijem w ręku i patrzył na Bonzado, niezdecydowany, czy zrobić z kija użytek.
– W porządku, Luc – uspokoiła go Maggie. – To tylko profesor Bonzado. Pamięta go pan? Spotkaliście się dzisiaj po południu.
– Po co wrócił? – dopytywał się Luc. – Dlaczego łazi tu po ciemku?
– Dobra uwaga. – O’Dell odwróciła się do profesora.
Bonzado podniósł na nią wzrok, zbierając na czworakach puszki, które poturlały się pod huśtawkę.
– Wcale nie łażę po ciemku. Szedłem do drzwi, ale nie zdążyłem zapukać, bo przystawiła mi pani lufę do twarzy.
– Co pan tu robi? – spytała ponownie.
– Zauważyłem, że pan Racine ma pustą lodówkę, więc pomyślałem, że przyniosę co nieco. Naprawdę do głowy mi nie przyszło, że już śpicie. Nie ma jeszcze dziesiątej. – Wstał, otworzył jedną z papierowych toreb i wyjął małe białe pudełko. – I chciałem przynieść pani deser, skoro nasza kolacja została, przynajmniej na razie, odwołana.
– Powinien pan najpierw zadzwonić. – Trudno było się na niego gniewać, bo sprawiał wrażenie, że szczerze pragnął sprawić im przyjemność.
– Próbowałem, ale chyba wyładowała się pani komórka, a nie znam numeru pana Racine’a.
– Podaliby panu w informacji. – Maggie nie zamierzała całkiem odpuścić. Nie podobało jej się też, że Luc stoi w milczeniu. W końcu jednak wyszedł na ganek, żeby pomóc Bonzado. Wziął jedną z toreb i zajrzał do środka.
– Ja niewiele gotuję.
– Tak myślałem, więc kupiłem trochę dobrej wędliny, sery, pieczywo, mleko i kilka rodzajów płatków. Aha, i bułeczki owocowe. Są całkiem dobre na zimno. Nawet nie trzeba ich wkładać do tostera, naprawdę, musi pan spróbować.
Mężczyźni minęli Maggie. Bonzado zerknął na rewolwer, którego jeszcze nie schowała do kabury, a potem podniósł na nią wzrok i posłał jej uśmiech.
– Jezu, ale pani jest niedobra dla faceta, który przyniósł pani kawałek sernika.
– Powiedział pan sernika? – Teraz Luc słuchał z uwagą i entuzjazmem.
– Owszem. Prosto ze Stone House. Z czekoladą i migdałami. – Bonzado poszedł za Lukiem do kuchni.
Maggie pokręciła głową. Na chwilę wyjrzała na ganek. Dlaczego nie słyszała, jak Bonzado przyjechał, ani nie widziała reflektorów samochodu? Zobaczyła pikap dosyć daleko od domu, na podjeździe. Dziwne, że nie zaparkował za jej escortem.
Kiedy się odwróciła, żeby wejść do środka, usłyszała szum innego silnika, gdzieś za drzewami, na Whippoorwill Drive. Lecz nie zobaczyła wozu. Zeszła z ganku w ciemność i wyciągnęła szyję, żeby dojrzeć cokolwiek przez gałęzie, skąd dochodził niski, łagodny szum.
Nie wypatrzyła jednak samochodu, ponieważ kierowca zapalił światła, dopiero gdy odjechał na bezpieczną odległość. Potem wyrwał do przodu, a tylne światła auta mignęły za pierwszym zakrętem.
ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY DRUGI
Taca z jedzeniem, którą zostawił na stoliku przy łóżku, wzbudzała w Joan obrzydzenie. Nie mogła jeść. Niczego by nie przełknęła. Nie wiedziała, co dodawał do jedzenia i co sprawiało, że czuła, jakby ktoś ciął jej wnętrzności ostrym nożem. Nie przywiązywał jej już skórzanymi pętami, bo nawet gdyby chciała, nie byłaby w stanie opuścić łóżka. Całymi godzinami, jak jej się zdawało, leżała skulona w pozycji embrionalnej i z rozpaczliwą determinacją próbowała pokonać ból.
Już nawet nie starała się przekonać Sonny’ego, by ją wypuścił. Nie marzyła o ucieczce z drewnianego domku. Pragnęła jedynie uciec od bólu. Może na koniec Sonny ją zabije. Tylko dlaczego nie skończył z nią od razu? Zamiast tego bez przerwy przynosi jej jedzenie. Już sam zapach zupy przypominał Joan, jak reaguje na nią jej organizm. I wnętrzności z miejsca zaczynały ją palić. Mdłości nie opuszczały jej ani na moment, trwały godzinami, jakby cierpiała na chorobę morską podczas wycieczki statkiem, który nie zawija do żadnego portu. Nie mogła o tym myśleć, lecz nic poza tym nie czuła. Kiedy więc siadał obok niej na łóżku i pokazywał swoją kolekcję, patrzyła jakby przez niego i udawała zainteresowanie.
W takich chwilach Sonny był znów małym chłopcem, podnieconym i niespokojnym, jakby chwalił się swoimi skarbami i opowiadał ze szczerej chęci podzielenia się rozpierającym go entuzjazmem. Każdy kolejny okaz z jego zbioru był bardziej odrażający niż poprzedni, więc Joan co i rusz groziły torsje, choć w jej żołądku nic już chyba nie pozostało. Usiłowała nie myśleć, że te… kluchy w słoikach pochodzą od różnych ludzi. Starała się udawać, że Sonny nikomu ich nie wyciął.
Właśnie prezentował zawartość dużego słoja z białą pokrywką. Nie chciała spojrzeć z bliska, nie pozwoliła swoim oczom przykleić się do czegoś, co wyglądało jak brudnożółta kula tłuszczu.
– To sprawiło mi niespodziankę – mówił Sonny, podnosząc słój na wysokość jej oczu. – Wiedziałem, że wątroba alkoholika nie wygląda zupełnie normalnie, ale to… – Uśmiechał się i wyjaśniał, jakby trzymał w rękach zdobytą w konkursie nagrodę: – Podobno normalna ludzka wątroba ma taką samą konsystencję i kolor jak wątroba cielaka. No wiesz, taka, którą możesz kupić w supermarkecie. – Powoli obrócił słój dokoła, demonstrując go w całej okazałości. – Widzisz, alkohol powoduje, że kolor blaknie.
Wstał i postawił słój na jednej z górnych półek. Joan miała nadzieję, że pokaz dobiegł końca. Ale Sonny wrócił do niej i przystanął obok tacy z jedzeniem. O Boże drogi, nie wytrzyma, jak znowu zacznie ją karmić na siłę. Nie przeżyje ani jednej łyżki więcej. Ale on nie tknął nawet miski, wziął za to do ręki brązową papierową torebkę, którą przyniósł ze sobą na tacy. Usiadł obok Joan i wyjął z torby kolejny słoik, taki zupełnie zwykły, na dżem owocowy. A jednak jego zawartość nie przypominała dżemu. Płyn był przezroczysty jak w pozostałych naczyniach. I podobnie jak w tamtych, i tu coś pływało.
Читать дальше