Musnęła palcami medalik, nosiła go pod bluzką. Trzeba sobie pozwolić na wspomnienia i nauczyć się, że nie wszystkie pamiątki muszą sprawiać ból. Patrzyła na kelnera w rogu sali, ciekawa, czy Patrick w ogóle wie, kto był jego ojcem. Czy matka mu to powiedziała? Czy może zachowała ten fakt w tajemnicy, zgodnie z umową, jaką zawarła z matką Maggie po śmierci ich ojca?
– Podać pani coś do picia? – dotarło do niej pytanie zza baru.
– Dietetyczną pepsi, proszę – odparła, choć tak naprawdę miała chęć na szkocką. Odwróciła się tylko trochę, żeby zerknąć na barmana.
– Z plasterkiem cytryny?
– Nie, naprawdę nie… – Urwała w połowie zdania, wlepiając oczy w barmana, jakby nagle zobaczyła ducha. Widziała ducha. Zdawało jej się, że stoi przed nią ojciec, identyczne brązowe oczy, ten sam dołek w brodzie.
– Bez cytryny? – spytał, a na jego twarzy zakwitł uśmiech ich ojca.
– Bez, dziękuję.
Barman wrzucił do szklanki kostki lodu, dolał wody i postawił szklankę na ladzie. Maggie bardzo starała się nie gapić na niego bezwstydnie.
– Dolar pięćdziesiąt, ale bez pośpiechu. Wodę dolewamy za darmo.
Maggie straciła głos, była w stanie jedynie kiwać głową i unosić kąciki warg w uśmiechu. Barman opuścił ją, żeby obsłużyć kolejnych klientów, a ona patrzyła niczym podglądacz, obserwowała bacznie każdy jego ruch, zafascynowana, zahipnotyzowana jego dłońmi, jego długimi palcami. Włosy układały mu się identycznie jak ojcu, uparty kosmyk opadał na czoło, nie dając wiele wyboru, jeśli chodzi o fryzurę.
Po trzech dolewkach i szczegółowym podsumowaniu pogody Maggie w końcu wyszła, żeby zdążyć do Meriden na umówioną kolację z Bonzado. Zabrakło jej odwagi, żeby się przedstawić. Nie przeszło jej to przez usta, a jednak, kiedy wsiadła do wynajętego forda, czuła, jakby odnalazła coś, co straciła przed laty i za czym do tej pory nieświadomie tęskniła. I wiedziała, że na pewno tam wróci.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY CZWARTY
Luc patrzył ze zdumieniem na garnek na kuchence. Dałby głowę, że go tam nie postawił. Przestał gotować, gdy pewnego razu zapalił gaz pod patelnią z kiełbaskami i ziemniakami z cebulką, i zapomniał o nich aż do chwili, kiedy poczuł dym. Od tamtej pory jadał tylko to, co można jeść na zimno, płatki z mlekiem i kanapki.
Pokrywka była jeszcze gorąca. Nie przypominał sobie, żeby wyjmował taki ogromny gar. Rozejrzał się po kuchni. Wszystko leżało na miejscu. Sprawdził tylne drzwi – były zamknięte. Okna w kuchni także były zamknięte. Czy to możliwe, żeby ktoś tu wszedł? Może to wcale nie halucynacje, że jest śledzony. Ktoś schował się między drzewami. Ktoś go podglądał. No i te kroki, słyszał przecież kroki. I jeszcze postać odbita w szybie wystawowej dawnego sklepu mięsnego, ten mężczyzna po drugiej stronie ulicy, który go obserwował, a potem nagle zniknął. Więc może wyobraźnia wcale nie płata mu figla?
Raz jeszcze spojrzał na gar. Nigdy nie gotowałby w takim ogromnym garze. Przecież zmieściłby się w nim mały wieprzek. Zajmował aż dwa palniki. Po co byłby mu taki ogromny sagan?
Widocznie ktoś go tu zostawił. Tylko dlaczego postawił go na kuchence? W jakim celu? Chyba że chciał Luca zdenerwować, zamącić mu w głowie. Chyba… chyba że chciał mu napędzić stracha.
Raptem oblał go zimny pot. Koszula przykleiła się do pleców. Serce zaczęło walić o żebra. Ponownie potoczył wzrokiem po kuchni i naprawdę się przeraził. Nerwowo patrzył to w jedną, to w drugą stronę. Przyspieszył kroku i ruszył do pokoju, potykał się po drodze, byle szybciej.
I wtedy panika wybuchła z druzgocącą siłą i z gardła Luca wyrwał się krzyk:
– Scrapple?! Scrapple, chodź no tu, staruszku! Scrapple! Gdzie jesteś?
Piekące łzy ciekły mu po twarzy, wycierał je rękawem koszuli. Zdawało mu się, że zaraz zwymiotuje. Ledwie szedł po schodach, bo nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Upadł i zjechał z kilku stopni, wpadł na ścianę i uderzył się w ramię. Próbował znowu wołać, ale coś zatkało mu gardło. Z ust popłynął tylko skowyt, który jeszcze bardziej go przeraził, ponieważ Luc nie poznał własnego głosu. Ten głos brzmiał teraz jak ryk rannego zwierzęcia.
Leżał na schodach, niezdolny wstać, gdyż nogi nie chciały go utrzymać. Przytulił policzek do zimnego drewnianego stopnia. Wstrząsały nim dreszcze. Nie panował nad tym. Czy takie konwulsje to objaw choroby? Objął się ciasno ramionami, najmocniej jak potrafił. Przyciągnął kolana do piersi i zatopił w nich twarz, rozpaczliwie pragnąc powstrzymać nudności i dreszcze. Nadal słyszał ów skowyt, potworne wycie, które przed chwilą dobyło się z jego gardła.
Wtem poczuł lekkie szturchnięcie i zimny dotyk. Powoli uniósł głowę, odrywając policzek od drewnianego stopnia. I natychmiast mokry jęzor polizał go po twarzy.
– Scrapple, Scrapple, niech cię diabli, dlaczego nie przychodzisz, jak cię wołam? – Chwycił psa za kark i przyciągnął do siebie, i trzymał tak mocno, że terier zaczął się wywijać i piszczeć. Ale Luc ściskał jeszcze mocniej.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIĄTY
Maggie obserwowała Watermeiera, który głośno tupał po małej kuchni Luca Racine’a, oglądał kalendarz ścienny, złachaną ścierkę wiszącą na gałce szuflady, brudne naczynia w zlewie. Szeryf sprawiał wrażenie, że interesuje go wszystko prócz ludzkiej czaszki zanurzonej we własnym wywarze. Ogromny gar stojący na kuchence był jeszcze ciepły.
Adam Bonzado zaproponował, żeby Luc wyszedł z nim na zewnątrz zaczerpnąć powietrza, ale najpierw nalał sobie szklankę zimnej wody i wypił duszkiem. Potem nalał drugą, tym razem, jak Maggie słusznie odgadła, dla Racine’a, po czym tylnymi drzwiami wyszedł za starym na dwór.
– Porządnie nim to wstrząsnęło – rzekła Maggie.
– To chyba zrozumiałe. – Watermeier niemal prychnął. – Mną też by wstrząsnęło, gdybym znalazł na mojej kuchence głowę jakiegoś człowieka i nie pamiętał, żebym go wkładał do garnka.
– Myśli pan, że on to zrobił i zapomniał?
– Ten jego przeklęty pies od miesięcy wykopuje różne kości. Kto wie, co Racine zatrzymał sobie na pamiątkę i co byśmy znaleźli pod jego pieprzonym gankiem. – Zauważył sceptyczne spojrzenie Maggie.
– A jak to inaczej wyjaśnić?
– Czy to nie Racine, wraz z Vargusem, znalazł pierwsze zwłoki?
– Tak, a jakże. I nie tracąc czasu, opowiedział o tym telewizji. Jeszcze jeden skurczysyn, który chce się pokazać.
– Kiedy on twierdzi, że ktoś go śledził.
– Taa, a za tydzień pewnie powie, że jest Abrahamem Lincolnem.
– A już mu się to zdarzyło? – Sarkazm Watermeiera zniecierpliwił Maggie.
– Co? Gotowanie pieprzonych czaszek?
– Nie. Czy zrobił coś wyjątkowego, żeby zwrócić na siebie uwagę?
– Nic mi o tym nie wiadomo. Ale wie pani, że stary ma Alzheimera?
– Tak, wiem – odparła spokojnie, choć przychodziło jej to z coraz większym trudem. – Z tego co wiem, Alzheimer zazwyczaj nie objawia się paranoją.
– Co pani właściwie chce powiedzieć, O’Dell? Pani uważa, że ktoś go śledził, zakradł się do jego domu i zostawił mu ten prezencik, żeby go wkurzyć? – Watermeier splótł ramiona na piersi i oparł się o blat. Mała kuchnia jakby skurczyła się. Nawet służbowe buty szeryfa zajmowały za dużo miejsca.
– A jeśli morderca widział Racine’a w telewizji? Jeśli to jego obwinia za odkrycie swojej kryjówki? – Zrobiła pauzę, dając szeryfowi szansę na odpowiedź, ponieważ jednak milczał, podjęła: – Pamięta pan, mówiliśmy, że morderca jest paranoikiem i cierpi na urojenia.
Читать дальше