Sprawę prowadzili federalni. Za aresztowania oficjalnie odpowiadała Betsey Cavalierre. To świadczyło o szacunku, jakim cieszyła się w Waszyngtonie, jeśli nawet nie w Nowym Jorku.
– Miło, że wszyscy są wyspani i rzeźcy w ten piękny poranek – zażartowała. – Co? Że to jeszcze noc? Zależy, w jakiej strefie czasowej się jest.
Kilku agentów uśmiechnęło się. Było nas około czterdziestu. FBI i policja, ale przeważali ludzie z Biura. Betsey podzieliła nas na drużyny. Trafiłem do jej zespołu.
Wszyscy byli gotowi do działania i niesamowicie napięci. Podjechaliśmy pod piętrowy dom na High Street w Massapequa. Wokoło żywej duszy – przedmieście jeszcze zupełnie puste. Gdzieś w sąsiedztwie zaczął szczekać pies. Na zadbanych trawnikach lśniła rosa. Całkiem nieźle żyło się chyba w tym rejonie, gdzie mieszkał detektyw Brian Macdougall ze swoją zmaltretowaną żoną i gniewną córką.
Betsey włączyła handie-talkie. Sprawiała wrażenie bardzo opanowanej.
– Sprawdzam łączność… – powiedziała. – W porządku. A teraz, drużyna A, drzwi frontowe. Drużyna B, kuchnia. Drużyna C, weranda. Drużyna D, wsparcie. Uwaga… Wchodzimy!
Agenci i detektywi pobiegli do domu. Betsey i ja obserwowaliśmy akcję. Byliśmy drużyną D, czyli wsparciem.
Drużyna A szybko i bez przeszkód weszła do środka.
Drużyna B też. Z miejsca, w którym zaparkowaliśmy, nie widzieliśmy trzeciej drużyny. Podchodziła do domu z tyłu.
W środku rozległy się krzyki. Potem huknął strzał.
Betsey spojrzała na mnie.
– O, cholera. Macdougall czekał na nas. Jak to się mogło stać, do diabła?
Usłyszeliśmy następne strzały. Potem krzyk. Później wrzaski i przekleństwa kobiety. Matki Veroniki Macdougall?
Wyskoczyliśmy z samochodu i pobiegliśmy w stronę domu. Ale zostaliśmy na zewnątrz. Pomyślałem, że w tym samym momencie trwają naloty na cztery inne domy w Brooklynie. Miałem nadzieję, że bez takich problemów.
– Zgłoś się, Mike – powiedziała Betsey przez handie-talkie. – Co tam się dzieje? Co poszło nie tak?
– Rice oberwał. Jestem przed sypialnią na piętrze. Macdougall zamknął się tam z żoną.
– Co z Rice’em? – zapytała z niepokojem Betsey.
– Dostał w pierś. Jest przytomny, ale cholernie krwawi. Wezwijcie karetkę!
Nagle otworzyło się okno na górze. Ktoś wyszedł i przebiegł schylony przez dach garażu.
Betsey i ja popędziliśmy sprintem w tamtą stronę. Pamiętałem, że w Georgetown dobrze grała w lacrosse. Była szybka.
– Wyszedł na zewnątrz! Macdougall jest na dachu garażu! – zakomunikowała innym.
– Mam go – odpowiedziałem jej.
Facet skręcił w kierunku jodeł. Nie widziałem, co jest za nimi. Domyślałem się, że podwórze sąsiedniego domu.
– Stać, policja! – wrzasnąłem na całe gardło. – Zatrzymaj się, Macdougall, bo będę strzelał!
Nie posłuchał. Nawet się nie obejrzał. Zeskoczył między drzewa.
Popędziłem za nim. Schyliłem głowę i wpadłem w gęste krzaki, które poraniły mi ręce do krwi. Macdougall uciekał przez sąsiednie podwórze. Nie był daleko.
Dogoniłem go, skoczyłem i podciąłem mu ramieniem kolana. Chciałem, żeby się poharatał.
Zwalił się ciężko na ziemię, ale był tak naładowany adrenaliną jak ja. Przeturlał się, wyrwał z mojego uścisku i szybko wstał. Ja też.
– Lepiej było leżeć – powiedziałem do niego. – Popełniłeś błąd.
Trafiłem go prawym prostym. Dobrze wycelowałem. Głowa odskoczyła mu z piętnaście centymetrów do tyłu.
Zacząłem lekko podskakiwać. Zamachnął się sierpowym, ale chybił. Walnąłem go jeszcze raz. Zatoczył się, ale nie upadł. Był twardym, ulicznym gliniarzem.
– Jestem pod wrażeniem – zadrwiłem. – Ale powinieneś był leżeć.
Na podwórze wbiegła Betsey.
– Alex!
Macdougall wyprowadził niezły cios, choć trochę sygnalizowany. Ześliznął się po mojej skroni. Gdybym dostał, poczułbym to uderzenie.
– Coraz lepiej – pochwaliłem. – Odciąż pięty, Brian.
– Alex! – zawołała znów Betsey. – Załatw go, do jasnej cholery! Już!
Chciałem jeszcze chwilę powalczyć na ringu. Obaj na to zasługiwaliśmy. Znów się zamachnął sierpowym. Zrobiłem unik i nie trafił. Już się zmęczył.
– Nie jestem twoją żoną ani córką, Macdougall – powiedziałem. – Ja oddaję ciosy.
– Pierdol się! – warknął. Był spocony i ledwo dyszał.
– Ty jesteś Supermózgiem, Brian? – zapytałem. – Ty zabiłeś tamtych ludzi?
Nie odpowiedział, więc przyłożyłem mu mocno w żołądek. Zgiął się i skrzywił z bólu.
Betsey podeszła do nas. Dołączyło do niej kilku agentów. Przyglądali się tylko. Wiedzieli, o co mi chodzi. Chcieli, żebym mu dołożył.
– Poruszaj się na palcach, nie na piętach – podpowiedziałem Macdougallowi.
Coś zamruczał. Nic nie zrozumiałem. Nieważne. Nie obchodziło mnie, co ma do powiedzenia. Jeszcze raz walnąłem go w brzuch.
– Widzisz? Osłaniaj tułów. Tego samego uczę moje dzieci.
Znów trafiłem go w żołądek. Facet był nabity. Mój cios wylądował jak na worku treningowym. Przyjemne uczucie. Zakończyłem walkę wysokim, prawym hakiem na szczękę. Macdougall padł twarzą w trawę i już nie wstał.
Stanąłem nad nim. Trochę się spociłem i lekko sapałem.
– Zadałem ci pytanie, Macdougall. Ty jesteś Supermózgiem?
Następne dwa dni były męczące i zniechęcające. Pięciu detektywów siedziało w więzieniu miejskim na Foley Square. Trzymali tam czasem kapusiów i podejrzanych gliniarzy dla ich własnego bezpieczeństwa.
Przesłuchałem całą piątkę. Zacząłem od najmłodszego, Vincenta O’Malleya, a skończyłem na przywódcy, Brianie Macdougallu. Nikt nie przyznał się do porwania autokaru w Waszyngtonie.
Kilka godzin po wstępnym przesłuchaniu Macdougall poprosił o rozmowę ze mną.
Kiedy wprowadzono go do pokoju przesłuchań na Foley Square, odniosłem wrażenie, że coś się zmienia. Poznałem to po jego minie. Był wyraźnie zdenerwowany.
– Jest inaczej, niż sądziłem, że będzie. Chodzi mi o więzienie. Siedzę tu po niewłaściwej stronie stołu. To defensywna gra, sam wiesz. To ty atakujesz i przerzucasz piłkę nad siatką.
– Napijesz się czegoś zimnego? – zapytałem.
– Zapaliłbym.
Kazałem przynieść papierosy. Ktoś podrzucił mi paczkę marlboro i natychmiast zniknął. Macdougall zaciągał się z taką rozkoszą, jakby palenie marlboro było największą przyjemnością, jaką życie mogło mu ofiarować. Może w tym momencie rzeczywiście było.
Obserwowałem jego oczy. Miał bez wątpienia inteligentne spojrzenie. Na pewno potrafił myśleć. Supermózg? Czekałem cierpliwie, aż mi powie, o co mu chodzi. Po to tu przyszedł.
– Mnóstwo razy widziałem, jak to robią inni – odezwał się w końcu zza kłębów dymu. – Ty umiesz słuchać. Nie popełniasz błędów.
Zapadła krótka cisza. Obaj mieliśmy dużo czasu.
– Czego ode mnie chcesz? – zapytałem wreszcie.
– Dobre pytanie – odparł. – Niedługo do tego dojdę. Wiesz, na początku byłem porządnym gliniarzem. Kiedy jeszcze wierzyłem, że warto się starać.
Uśmiechnąłem się lekko. Starałem się nie być zbyt miły.
– Postaram się to zapamiętać.
– Co cię kręci? – spytał Macdougall.
Był wyraźnie ciekaw, co odpowiem. Może go bawiłem. Choć podejrzewałem, że raczej w coś ze mną gra. Na razie mogłem mu na to pozwolić.
Przez palce sączył mu się dym. Westchnął głośno.
Читать дальше