Kilka kęsów jedzenia i kilka łyków wody dziennie utrzymywały przy życiu całą załogę Pollarda – jego bratanka Owena Coffina, czarnoskórego byłego niewolnika Barzillaia Raya i dwóch marynarzy – przez kolejne dziewięć tygodni.
Od najbliższego lądu dzieliło ich jeszcze ponad tysiąc sześćset mil, kiedy jednego dnia zjedli ostatnie suchary i wypili ostatnią porcję wody. Crozier obliczył, że kiedy za miesiąc jego ludziom skończą się zapasy sucharów, od najbliższych ludzkich osad wciąż będzie ich dzieliło osiemset mil.
Pollard był w o tyle gorszej sytuacji, że wszyscy na pokładzie jego łodzi wciąż żyli, postanowili więc ciągnąć losy. Najkrótszą zapałkę wyciągnął młody bratanek Pollarda, Owen Coffin. Potem losowali ponownie, by wybrać tego, kto dokona zabójstwa. Tym razem najkrótszą zapałkę wyciągnął Charles Ramsdell.
Chłopiec pożegnał się ze wszystkimi drżącym głosem (Crozier pamiętał do tej pory grozę, jaką przejęła go ta część opowieści, gdy pewien stary żeglarz, który opowiadał mu tę historię podczas wspólnej wachty u wybrzeży Argentyny, udatnie naśladował drżący głos skazanego na śmierć chłopca), a potem położył głowę na burcie i zamknął oczy.
Komandor Pollard, jak sam później zeznał, podał Ramsdellowi pistolet i odwrócił się.
Ramsdell strzelił Owenowi w tył głowy.
Pozostała piątka, łącznie z komandorem Pollardem, wujem chłopca, wypili jego świeżą, ciepłą krew. Choć była słona, w odróżnieniu od otaczającego ich morza nadawała się do picia.
Następnie odarli kości nieszczęśnika z mięsa i zjedli je na surowo.
W końcu połamali kości Owena Coffina i wyssali z nich szpik.
Ciało chłopca wystarczyło im na trzynaście dni i gdy zastanawiali się już na ponownym losowaniem, czarnoskóry Barzillai Ray umarł z pragnienia i wyczerpania. Jego krew, mięso i kości utrzymały ich przy życiu aż do 23 lutego 1821 roku, kiedy to uratował ich statek wielorybniczy Dauphin.
Francis Crozier nigdy nie poznał komandora Pollarda, znał jednak jego dalsze losy. Pechowy Amerykanin utrzymał swój stopień i jeszcze raz wypłynął na morze – i znów stracił okręt. Choć i tym razem zdołał się uratować, nikt już nie powierzył mu dowództwa nad statkiem. Zaledwie kilka miesięcy przed wypłynięciem ekspedycji sir Johna Crozier słyszał, że komandor Pollard pracuje jako stróż nocny w Nantucket. Podobno żył w zupełnym osamotnieniu, odrzucony zarówno przez mieszkańców miasteczka, jak i wielorybników. Mówiono, że przedwcześnie się zestarzał, że mówił głośno do siebie samego i do swego nieżyjącego bratanka i że trzymał pod krokwiami w swoim domu suchary i soloną wieprzowinę.
Crozier wiedział, że jego ludzie będą musieli podjąć decyzję o jedzeniu swych zmarłych w ciągu najbliższych kilku tygodni, jeśli nie dni.
Wraz z upływem czasu coraz mniej marynarzy mogło iść o własnych siłach, a jeszcze mniej ciągnąć łodzie. Czterodniowy odpoczynek na lodzie wcale nie dodał im sił. Crozier, Des Voeux i Couch – młody porucznik Hodgson był przez komandora praktycznie zupełnie ignorowany – zmuszali ludzi do działania, wysyłali ich na polowanie, kazali naprawiać sanie i łodzie, słowem nie pozwalali, by ich podwładni leżeli bezczynnie w zamarzniętych śpiworach i przeciekających namiotach, nie mogli jednak zrobić nic ponadto – zewsząd otaczały ich wąskie szczeliny w lodzie, które uniemożliwiały dalszą wędrówkę na południe, wschód lub północ.
Crozier gotów był zrobić wszystko, byle tylko nie zawracać na zachód lub północny zachód.
Kra nie dryfowała jednak wcale w kierunku, w którym chcieli zmierzać, czyli na południowy wschód, w stronę ujścia Rzeki Backa. Spękany lód kręcił się w kółko, podobnie jak pak, który przez dwie długie zimy więził Erebusa i Terror .
Wreszcie w sobotę, 22 lipca, lód popękał na tyle, że Crozier kazał spuścić łodzie na wodę.
Płynęli od sześciu dni, w łodziach powiązanych linami, w przesmykach i pasmach wody zbyt małych lub zbyt krótkich, by dało się w nich wiosłować lub żeglować. Crozier miał ze sobą sekstans (cięższy teodolit zostawił na lodzie) i kiedy inni spali, sprawdzał ich położenie, korzystając z krótkich rozpogodzeń. Z jego obliczeń wynikało, że znajdują się w odległości osiemdziesięciu pięciu mil na północny zachód od ujścia Rzeki Backa.
Lada dzień Crozier spodziewał się ujrzeć półwysep łączący Ziemię Króla Williama z Półwyspem Adelajdy, kiedy jednak obudził się w środę 26 lipca, w jasny, bezchmurny poranek, zobaczył na niebie ciemniejsze pasma znaczące obecność lądu w odległości około piętnastu mil zarówno na północy, jak i na południu od łodzi.
Jakiś czas później, przywoławszy bliżej pozostałe łodzie, Crozier stanął na dziobie swego welbotu i zawołał:
– Panowie, Ziemia Króla Williama to w rzeczywistości Wyspa Króla Williama. Jestem pewien, że przed nami rozciąga się morze i że nie znajdziemy ani skrawka lądu łączącego przylądek, który widzicie na południowym wchodzie, z lądem, który widać na północnym wschodzie. Jesteśmy w cieśninie. A skoro jesteśmy w cieśninie, na północ od Półwyspu Adelajdy, to znaczy, że ekspedycja sir Johna Franklina osiągnęła swój cel. To jest Przejście Północno-Zachodnie. Panowie, dokonaliśmy tego.
Odpowiedziały mu słabe wiwaty i pokasływania.
Gdyby kra i łodzie dryfowały na południe, mieliby poczucie, że długie tygodnie wędrówki po lodzie nie poszły na marne. Lecz pasma otwartej wody i szczeliny w lodzie otwierały się tylko na północ.
Życie w łodziach było równie ciężkie i żałosne jak życie w namiotach. Ludzie żyli w ogromnej ciasnocie. Choć na welbotach i kutrach o podwyższonych burtach pan Honey ułożył między ławkami dodatkowy pokład do spania (z rozebranych sań udało się także zbić poprzeczną platformę na środku łodzi), ludzie dzień i noc musieli tulić się do siebie. By się wypróżnić, musieli wystawiać tyłek za burtę – co prawda taka konieczność i tak zachodziła coraz rzadziej, wszyscy bowiem jedli i pili coraz mniej – a nieraz zdarzało się, że nagła fala moczyła zarówno ich nagą skórę, jak i opuszczone spodnie, co wywoływało falę przekleństw, czyraki i noce spędzone na szczękaniu zębami.
Rankiem w piątek, 28 lipca 1848 roku, obserwator na łodzi Croziera dostrzegł całą sieć szczelin i przesmyków prowadzących do stałego lądu na północnym zachodzie, jakieś trzy mile dalej.
Marynarze przez osiemnaście godzin ciągnęli łodzie przez wąskie szczeliny, a w razie potrzeby przerąbywali także lodowe zatory.
Dotarli do kamienistego brzegu około jedenastej wieczorem, w niemal całkowitych ciemnościach, rozpraszanych tylko co jakiś czas przez blask księżyca, który wyglądał na krótkie chwile zza chmur.
Marynarze byli zbyt wyczerpani, by montować sanie i wciągać na nie łodzie. Byli zbyt zmęczeni, by rozbijać przemoczone namioty i rozwijać śpiwory.
Padli prosto na wilgotne, śliskie kamienie, na które wyciągnęli przed chwilą łodzie. Spali zbici w ciasne kupki, ogrzewając się nawzajem ciepłem własnych ciał.
Crozier nie postawił nawet nikogo na straży. Jeśli potwór chciał ich pożreć tego wieczora, mógł to zrobić. Nim jednak sam położył się spać, jeszcze raz spróbował ustalić ich położenie, korzystając z sekstansu i tabel nawigacyjnych, które wciąż nosił ze sobą.
Jeśli dobrze pamiętał, spędzili na lodzie dwadzieścia pięć dni i pokonali czterdzieści sześć mil, maszerując, dryfując i płynąc w kierunku południowo-wschodnim. Wylądowali z powrotem na Ziemi Króla Williama gdzieś naprzeciwko Półwyspu Adelajdy, jeszcze dalej od ujścia Rzeki Backa niż jeszcze dwa dni temu – około trzydziestu pięciu mil na południowy zachód od wejścia do zatoki położonej po drugiej stronie nienazwanej jeszcze cieśniny, której nie mogli na razie przekroczyć. Nawet gdyby udało im się tego dokonać, od ujścia rzeki dzieliłoby ich jeszcze ponad sześćdziesiąt mil, a od Wielkiego Jeziora Niewolniczego, ostatecznego celu ich wędrówki, ponad dziewięćset mil.
Читать дальше