– Dziękuję panu, doktorze – oparł komandor Crozier. – To wszystko. Skłoniłem głowę w żałosnym salucie, wyszedłem z namiotu, zajrzałem do najciężej chorych – nie mamy już izby chorych, a Bńdgens i ja chodzimy co wieczór od namiotu do namiotu, by zbadać chorych i podać im lekarstwa – wróciłem do swego namiotu (który dzielę teraz z Bridgensem, nieprzytomnym Dauidem Leysem, umierającym mechanikiem Thompsonem i ciężko chorym cieślą, panem Honeyem) i natychmiast zapadłem w głęboki sen.
Tej nocy lód otworzył się i pochłonął namiot, w którym spało naszych pięciu żołnierzy – sierżant Tozer, kapral Hedges, szeregowy Wilkes, szeregowy Hammond i szeregowy Dały.
Tylko Wilkes zdołał wydostać się z namiotu, nim ten zatonął w ciemnym jak wino morzu. Marynarze wyciągnęli go ze szczeliny tuż przed tym, jak lód zamknął się ponownie z ogłuszającym trzaskiem.
Wilkes był jednak zbyt wyziębiony, chory i przerażony, by przeżyć, mimo że wraz z Bridgensem owinęliśmy go w ostatnie suche koce i ułożyliśmy między sobą. Umarł tuż przed wschodem słońca.
Jego ciało zostało na lodzie wraz z porzuconymi saniami, łodziami i stertą ubrań.
Nikt nie wspomniał ani słowem, że należałoby wyprawić pogrzeb jemu i pozostałym czterem żołnierzom.
Nikt nie wznosił okrzyków radości, kiedy komandor oświadczył, że nie będziemy już dłużej ciągnąć czterech łodzi i sań.
Ruszyliśmy na północ, w stronę lądu kryjącego się tuż za horyzontem. Wyglądaliśmy i czuliśmy się zapewne sto razy gorzej niż żołnierze Napoleona wracający spod Moskwy.
Tizy godziny później lód znów pękł, a my stanęliśmy przed szczelinami, które były zbyt wąskie, by spuścić na nie łodzie, a zbyt szerokie, by dało się przez nie przeciągnąć sanie.
CROZIER
Ziemia Króla Williama, szerokość geograficzna nieznana, długość geograficzna nieznana. 26 lipca 1848.
Kiedy Crozier spał – nawet przez kilka minut – sny wracały. Dwa szkielety w odsłoniętej łodzi. Amerykańskie dziewczynki, które symulują rozmowę z duchem, strzelając palcami u nóg. Amerykański lekarz pozujący na podróżnika, pękaty mężczyzna w eskimoskiej kurtce stojący na zalanej światłem scenie. Jeszcze raz dwa szkielety w łodzi. Noc zawsze kończyła się snem, który niepokoił Croziera najbardziej.
Jest chłopcem, siedzi z Memo Moirą w olbrzymiej katolickiej katedrze. Jest nagi. Memo pcha go w stronę ołtarza i balustrady oddzielającej ołtarz, ale on boi się iść naprzód. W katedrze jest zimno; marmurowa podłoga pod stopami młodego Francisa jest zimna; na drewnianych ławach skrzy się warstwa lodu.
Młody Francis Crozier klęka przy balustradzie. Czuje na sobie pełen aprobaty wzrok Memo Moiry, ale jest zbyt wystraszony, by się odwrócić. Coś zbliża się do niego.
Ksiądz pojawia się niespodziewanie, jakby wynurzył się z zapadni ukrytej po drugiej stronie balustrady. Jest olbrzymi, o wiele za duży na człowieka, a jego białe szaty ociekają wodą. Pochyla się nad małym Francisem Crozierem, otaczając go zapachem potu, krwi i gnijącego mięsa.
Francis zamyka oczy i wysuwa język, by przyjąć eucharystię – dokładnie tak, jak uczyła go tego Memo w swoim domu. Wie, jak bardzo ważny jest ten sakrament, boi się go. Wie, że jeśli przyjmie papistyczną hostię, jego życie już nigdy nie będzie takie samo. I wie również, że jeśli jej nie przyjmie, jego życie się skończy.
Kapłan pochyla się niżej, przesłania cały świat… Crozier obudził się we wnętrzu łodzi. Zawsze, gdy wybudzał się z tych snów, nawet jeśli spał tylko przez kilka minut, serce waliło mu jak młotem, a w ustach czuł nieznośną suchość. Drżał też na całym ciele, choć raczej z zimna niż ze strachu.
Lód w tej części zatoki, w której przebywali 18 lipca, popękał w wielu miejscach. Przez kolejne cztery dni nie ruszali się z ogromnej kry, na której rozbili obóz tamtego dnia; wcześniej zdjęli wszystkie łodzie z sań i przygotowali je do spuszczenia na wodę, zostawiając na zewnątrz tylko namioty i śpiwory.
Każdej nocy wybiegali z namiotów, zbudzeni kołysaniem kry i głośnym trzaskami, pewni, że lód otwiera się pod nimi i lada moment ich pochłonie, podobnie jak pochłonął sierżanta Tozera i jego ludzi. Każdej nocy trzaski, przypominające wystrzały karabinowe, w końcu przycichały, gwałtowne kołysanie ustawało i wszyscy wracali do swoich śpiworów.
Zrobiło się cieplej, czasami temperatura sięgała niemal poziomu zamarzania wody – tych kilka lipcowych tygodni było zapewne najcieplejszym okresem arktycznego lata, które znów okazało się bezlitośnie i morderczo zimne – lecz ludzie byli bardziej wyziębieni i przygnębieni niż kiedykolwiek. Czasami zamiast śniegu z nieba padał deszcz. Kiedy robiło się zimniej, kryształki lodu unoszące się w mglistym powietrzu okrywały wilgocią ich wełniane ubrania, było bowiem zbyt ciepło, by mogli nosić wodoodporne zimowe okrycia. Pot wsiąkał w brudną bieliznę, brudne koszule i skarpety, w obszarpane, okryte cienką warstwą lodu spodnie; choć zużyli już niemal cały zapas żywności, łodzie robiły się coraz cięższe, przybywało bowiem chorych, którzy nie mogli iść o własnych siłach. Doktor Goodsir informował Croziera codziennie, że stopy kolejnych ludzi – wiecznie przemoczone, pomimo całego zapasu butów, które komandor kazał zabrać ze statku – zaczynają gnić, że czernieją kolejne palce i pięty, że coraz więcej nóg nadaje się tylko do amputacji.
Przemoczone namioty nigdy nie wysychały. Śpiwory, do których wsuwali się po zapadnięciu zmroku, były przemoczone i zamarznięte od środka i na zewnątrz – i nigdy nie wysychały. Kiedy marynarze budzili się rano po kilku godzinach niespokojnego snu, wnętrze każdego z namiotów oblepione było trzydziestoma funtami szronu, który spadał na ich głowy, ramiona i twarze, gdy próbowali pić maleńką porcję letniej herbaty, roznoszonej codziennie przez komandora Croziera, pana Des Voeux i pana Coucha – Crozier zapoczątkował ten dziwny zwyczaj kilka dni po rozpoczęciu ich wędrówki przez lód, a marynarze zdążyli się już doń przyzwyczaić na tyle, że uważali go za coś zupełnie normalnego.
Pan Wall, kucharz z Erebusa , zapadł na chorobę przypominającą gruźlicę i niemal przez cały czas leżał zwinięty w kłębek na dnie jednej z łodzi, lecz pan Diggle zupełnie się nie zmienił – wciąż był tym samym energicznym, wulgarnym i wygadanym typem, który zarażał swym optymizmem innych i podnosił ich na duchu. Teraz, gdy zużyli już niemal cały zapas eteru, pan Diggle miał niewiele pracy – dwa razy dziennie dzielił między wszystkich marynarzy drobne porcje solonej wieprzowiny i resztki innych wiktuałów, czemu zawsze przyglądał się uważnie sternik Osmer i jeszcze jeden oficer. Diggle, niepoprawny optymista, sporządził jednak prymitywny piecyk na foczy tłuszcz, przekonany, że gdy tylko upolują więcej fok, będzie mógł coś na nim przyrządzić.
Crozier codziennie wysyłał myśliwych na lód, lecz jego ludzie nieodmiennie wracali z pustymi rękami – nawet gdy udało im się znaleźć jakieś foki, te zawsze chowały się do swoich maleńkich otworów w krze, nim zdołali je ustrzelić. Kilka razy zostały nawet trafione ze śrutówki lub muszkietu, miały jednak jeszcze dość sił, by zanurkować w ciemnej wodzie, pozostawiając po sobie tylko krwawy ślad na powierzchni lodu. Czasami myśliwi zlizywali tę krew.
Crozier spędził w obszarach podbiegunowych wiele lat i wiedział, że w połowie lipca morze i kra powinny tętnić życiem; oczyma wyobraźni widział morsy wygrzewające się w słońcu lub pływające tuż przy krawędzi kry; całe stada fok bawiących się w wodzie jak dzieci lub pełzających komicznie po lodzie; białuchy i narwale sunące majestatycznie przez pasy otwartej wody; niedźwiedzice z małymi polujące na foki i unikające silniejszych samców, które zjadłyby zarówno młode, jak i je same; wreszcie całą obfitość morskich ptaków, ogromne stada przesłaniające błękitne niebo, obsiadające grzbiety lodowych gór i unoszące się na morskich falach.
Читать дальше