Na odwrocie tej samej kartki Peglar narysował drżącą ręką kółko i napisał w jego wnętrzu Obóz Terror. Daty nie mogłem odczytać, ale był to zapewne 25 kwietnia. Na następnej stronie znajdowały się, między innymi takie zapiski Gdyby będzie trudna droga… zechce trochę grogu zapić nasz… wszystko co umiem… Tom… bo myślę… czas… powinienem spac… 21 jutro ciężki…
Przypuszczałem, że Peglar sporządził ten zapisek wieczorem 21 kwietnia, kiedy komandor Crozier powiedział załogom Terroru i Erebusa, że nazajutrz wszyscy opuszczą statek.
Były to, innymi słowy, gryzmoły półanalfabety, w których trudno było się doszukać odbicia prawdziwego charakteru i umiejętności Harry’ego Peglara.
– Dlaczego chce pan to zatrzymać? – spytałem Bridgensa. – Peglar był pańskim przyjacielem?
– Tak jest, doktorze.
– Potrzebuje pan grzebienia? – Stary steward był niemal całkiem łysy.
– Nie, doktorze, chcę mieć tylko jakąś pamiątkę po Harrym. Grzebień i dziennik wystarczą.
Pomyślałem, że to bardzo dziwne, bo wszyscy raczej wyrzucali zbędne rzeczy, chcąc jak najbardziej odciążyć ładunek, który musieli za sobą ciągnąć.
Spełniłem jednak prośbę Bridgensa i dałem mu grzebień oraz dziennik. Nikt nie potrzebował koszuli Peglara ani jego skarpetek, dodatkowych spodni z wełny czy też Biblii, następnego ranka zostawiłem je więc na stercie porzuconych rzeczy. Kopczyk ułożony z przedmiotów należących do Peglara, Little’a, Reida, Berry’ego, Crispe’a, Batesa, Simsa, Wentzalla i Saita wyglądał jak ich symboliczny nagrobek i symbol ludzkiej śmiertelności.
Rankiem następnego dnia, 12 lipca, znów natknęliśmy się na krwawe smugi na lodzie. Najpierw wszyscy przerazili się, że to kolejne ślady kaźni naszych towarzyszy, lecz komandor Crozier zaprowadził nas do miejsca, gdzie pośrodku karmazynowego kręgu krwi leżało ciało białego niedźwiedzia. Wkrótce wśród innych krwawych śladów znaleźliśmy szczątki innych niedźwiedzi, nie więcej jednak niż rozbity łeb, zbroczone krwią futro, połamane kości czy też kawałki łap.
Marynarze uspokoili się na moment, później jednak wszyscy zadali sobie oczywiste pytanie: Co zabiło te ogromne drapieżniki na kilka godzin przed naszym przybyciem?
Odpowiedź była równie oczywista.
Dlaczego jednak potwór zabijał białe niedźwiedzie? Tu także odpowiedź była jednoznaczna: by pozbawić nas jedynego źródła pożywienia.
Szesnastego lipca nadszedł kryzys – wydawało się, że ludzie nie dadzą rady iść dalej. Wciągu osiemnastogodzinnego dnia nieustannego marszu pokonywaliśmy niecałą milę. Nieraz zdarzało się, że gdy rozbijaliśmy wieczorem obóz, widzieliśmy jeszcze stertę porzuconego sprzętu i ubrań leżącą w miejscu, gdzie obozowaliśmy poprzedniego dnia. Od czasu do czasu znajdowaliśmy kolejne ciała zabitych niedźwiedzi. Morale upadło tak nisko, że gdybyśmy przeprowadzili tego dnia głosowanie, większość marynarzy byłaby zapewne za tym, by się poddać, położyć na lodzie i umrzeć.
Wieczorem tego dnia, 16 lipca, kiedy wszyscy spali, a tylko jeden człowiek stał na wachcie, komandor Crozier poprosił mnie, bym przyszedł do jego namiotu. Komandor spał teraz w jednym namiocie z Charlesem Des Voeux; ze swoim intendentem, Charlesem Hamiltonem Osmerem (u którego zaobserwowałem pierwsze objawy zapalenia płuc); z Williamem Bellem (sternikiem z Erebusa); oraz z Philipem Reddingtonem, dowódcą dziobówki z Erebusa.
Komandor skinął głową, a wszyscy oprócz pierwszego oficera Des Voeux i pana Osmera opuścili namiot.
– Doktorze Goodsir – zaczął komandor – potrzebuję pańskiej rady.
Skinąłem głową i słuchałem.
– Mamy dość ubrań i namiotów – mówił komandor Crozier. – Dodatkowe buty, które kazałem załadować do szalup, uchroniły wielu marynarzy przed odmrożeniami i amputacją stóp.
– Zgadzam się z panem, komandorze – odrzekłem, choć wiedziałem, że to nie w tej kwestii komandor chciał zasięgnąć mojej rady.
– Jutro rano powiem marynarzom, że zostawimy jeden welbot, dwa kutry i jedną szalupę, i od tej pory będziemy ciągnąć tylko pięć pozostałych łodzi – kontynuował komandor Crozier. – Te dwa welboty, dwa kutry i szalupa są w najlepszym stanie i powinny nam wystarczyć, gdybyśmy natrafili na jakieś obszary otwartej wody.
– Wszyscy na pewno przyjmą tę wiadomość z ogromną radością, komandorze – odrzekłem. Sam byłem ogromnie uradowany. Ponieważ od jakiegoś czasu także pomagałem ciągnąć sanie i łodzie, nie mogłem nacieszyć się myślą, że wreszcie nie trzeba będzie wracać po drugą partię ciężkiego ładunku.
– Chciałbym pana zapytać, doktorze Goodsir – mówił dalej komandor
– czy możemy zmniejszyć racje żywnościowe marynarzy? A właściwie, czy kiedy to już zrobimy, ludzie jeszcze dadzą radę ciągnąć łodzie? Potrzebuję pańskiej fachowej opinii, doktorze.
Spojrzałem na podłogę namiotu. Przenośna kuchenka pana Diggle’a – a może specjalne urządzenie do podgrzewania herbaty pana Walla – wypaliła w płótnie podłogi dziurę, kiedy jeszcze mieliśmy paliwo do kuchenek eterowych.
– Komandorze, panie Des Voeux – przemówiłem po chwili, wiedząc, że to, co powiem, jest dla nich oczywiste – racje, które otrzymują teraz marynarze, nie dają im dość sił i energii do wykonywania codziennych zadań. – Wziąłem głęboki oddech. – Wszystko, co jedzą, jest zimne. Żywność z puszek skończyła się już kilka tygodni temu. Kuchenki i lampy na eter zostawiliśmy na lodzie, razem z pustymi butelkami po paliwie. Dziś wieczorem każdy dostanie na kolację jednego suchara, kawałeczek solonej wieprzowiny, jedną uncję czekolady, odrobinę herbaty, niecałą łyżeczkę cukru i łyżkę rumu.
– I odrobinę tytoniu, który zachowaliśmy do tej pory – dodał pan Osmer. Skinąłem głową.
– Tak, i odrobinę tytoniu. Marynarze uwielbiają tytoń. Mieliście panowie świetny pomysł, ukrywając przed nimi te resztki zapasów. Odpowiadając na pańskie pytanie, komandorze: nie, nie sądzę, by ludzie mogli nadal funkcjonować przy jeszcze mniejszych racjach.
– Będą musieli – odparł komandor Crozier. – Za sześć dni skończy nam się solona wieprzowina. Za dziesięć rum.
Pan Des Voeux odchrząknął, dając znak, że chce coś powiedzieć.
– Wszystko zależy od tego, czy uda nam się znaleźć i zabić więcej fok na krze – rzekł.
Wszyscy obecni w namiocie – wszyscy uczestnicy ekspedycji – dobrze wiedzieli, że odkąd opuściliśmy przed dwoma miesiącami Zatokę Luksusów, udało nam się upolować dwie foki.
– Moim zdaniem – odezwał się ponownie Crozier – powinniśmy znów ruszyć na północ, w stronę Ziemi Króla Williama – to tylko trzy, góra cztery dni marszu. Tam będziemy mieli mech i porosty. Podobno z niektórych gatunków można ugotować jadalną zupę. Oczywiście, jeśli uda nam się znaleźć te właściwe gatunki.
Sir John Franklin, pomyślałem. Człowiek, który zjadł swoje buty. Mój starszy brat opowiedział mi tę historię kilka tygodni przed wypłynięciem naszych statków. Sir John, nauczony smutnym doświadczeniem, wiedziałby dokładnie, które gatunki mchów i porostów nadają się do jedzenia.
– Ludzie ucieszą się, że zejdą z lodu, komandorze – rzekłem głośno, nie wiedząc, co innego mógłbym powiedzieć. – Jeszcze bardziej ucieszy ich wiadomość, że będą ciągnąć mniej łodzi.
Читать дальше