Wieczorem poprzedzającym dzień, w którym mieli opuścić obóz nad rzeką, Bridgens spakował starannie wszystkie swoje rzeczy – w tym gruby dziennik, który prowadził od kilku lat (pięć grubszych tomów zostawił w kwietniu na Terrorze) – i włożył je do swego śpiwora wraz z notatką, że jego towarzysze mogą wziąć sobie wszystko, co tylko zechcą. Potem zabrał dziennik Harry’ego Peglara i jego grzebień oraz szczotkę do ubrań, którą posługiwał się od wielu lat, schował to wszystko do kieszeni kurtki i poszedł do namiotu doktora Goodsira, by się z nim pożegnać.
– Jak to, wybiera się pan na spacer i może nie wrócić, nim wyruszymy w drogę? – zdumiał się Goodsir. – Co to ma znaczyć, panie Bridgens?
– Nic szczególnego, doktorze, po prostu mam ogromną ochotę na przechadzkę.
– Przechadzkę. – Goodsir pokiwał głową. – Dlaczego, panie Bridgens? Jest pan trzydzieści lat starszy od większości marynarzy, którzy jeszcze ostali się przy życiu, ale dziesięć razy zdrowszy.
– Tak, jeśli chodzi o zdrowie, zawsze miałem szczęście – odparł Bridgens. – Obawiam się jednak, że to dziedziczne i że nie mogę przypisywać tego własnej roztropności czy szczególnej trosce o własne samopoczucie.
– Więc dlaczego… – zaczął Goodsir.
– Po prostu nadszedł już ten czas, doktorze Goodsir. Przyznam, że jako młodzieniec marzyłem o karierze aktorskiej. Jedną z niewielu rzeczy, jakich nauczyłem się w owym czasie, było to, że dobrzy aktorzy zawsze schodzą ze sceny, nim publiczność znudzi się ich grą i sama ich stamtąd wyprosi.
– Mówi pan jak stoik, panie Bridgens. Wielbiciel poglądów Marka Aureliusza. Jeśli cesarz jest z pana niezadowolony, idzie pan do domu, przygotowuje ciepłą kąpiel…
– O, nie – przerwał mu Bridgens. – Zawsze podziwiałem stoików, to prawda, ale z drugiej strony zawsze też bałem się noży i wszelkiego rodzaju ostrzy. Jestem pewien, że w takiej sytuacji cesarz pozbawiłby mnie głowy, rodziny i majątku. Ja chciałem się tylko przespacerować dziś wieczór. Może zdrzemnąć.
– I może śnić? – dopowiedział Goodsir.
– Tak, w tym cały problem – przyznał steward. W jego głosie pobrzmiewały nuty smutku i niepokoju.
– Naprawdę uważa pan, że nie mamy już żadnych szans na ocalenie? – spytał lekarz z autentycznym zaciekawieniem.
Bridgens milczał przez chwilę. Wreszcie odpowiedział:
– Nie wiem. Wszystko prawie zależy od tego, czy od strony Wielkiego Jeziora Niewolniczego wysłano już ekipę ratunkową w naszym kierunku – myślę, że to całkiem możliwe, w końcu tkwimy tu już od trzech lat – a jeśli tak się stało, to zapewne mamy jakieś szanse. Wiem z całą pewnością, że jeśli którykolwiek z członków naszej ekspedycji ma szansę doprowadzić nas do domu, to jest to komandor Francis Rawdon Moira Crozier. Moim skromnym zdaniem komandor zawsze był niedoceniany przez Admiralicję.
– Proszę powiedzieć mu to osobiście – odrzekł Goodsir. – Albo przynajmniej poinformować go, że pan odchodzi. Myślę, że jest mu pan to winien.
Bridgens uśmiechnął się.
– Zrobiłbym to, panie doktorze, ale obaj wiemy, że komandor nie pozwoliłby mi odejść. Być może nawet kazałby mnie związać, by zmusić do dalszej wędrówki.
– Tak – zgodził się z nim Goodsir. – Ale zostając, wyświadczyłby pan mi wielką przysługę. Czeka mnie kilka amputacji, będę potrzebował pańskiej pewnej ręki.
– Jest tutaj sporo młodych mężczyzn, którzy mogą panu pomóc i którzy mają znacznie pewniejszą – i silniejszą – rękę niż ja.
– Ale żaden z nich nie jest równie inteligentny – odparł Goodsir. – Z żadnym nie mogę porozmawiać tak, jak z panem. Cenię sobie pańską opinię.
– Dziękuję, doktorze Goodsir. – Bridgens uśmiechnął się ponownie. – Nie chciałem panu o tym mówić, ale zawsze brzydziłem się bólem i krwią. Od dzieciństwa. Ogromnie cieszyłem się, że mogłem z panem współpracować przez tych kilka ostatnich tygodni, ale robiłem to wbrew własnej naturze. Zawsze zgadzałem się ze świętym Augustynem, który mówił, że jedyny prawdziwy grzech to ludzki ból. Jeśli rzeczywiście zamierza pan przeprowadzić kilka amputacji, to najlepiej będzie, jeśli odejdę. Zegnam, doktorze Goodsir – powiedział Bridgens, wyciągając rękę.
– Zegnam, panie Bridgens. – Lekarz ujął rękę stewarda w obie dłonie i mocno ją uścisnął.
***
Bridgens opuścił obóz od strony północno-wschodniej, wyszedł z płytkiej doliny rzeki – podobnie jak wszystkie wzgórza i wzniesienia na Ziemi Królowej Williama grzbiety ciągnące się wzdłuż rzeki miały nie więcej niż piętnaście, dwadzieścia stóp wysokości – i ruszył wzdłuż wolnej od śniegu grani, oddalając się z każdym krokiem od swych towarzyszy.
Słońce zachodziło około dziesiątej wieczorem, John Bridgens postanowił jednak, że nie będzie maszerował aż do zapadnięcia zmroku. Jakieś trzy mile od obozu nad rzeką znalazł suchy zakątek wśród kamieni ułożonych na grani, usiadł, wyjął z kieszeni suchara – swoją dzienną rację żywnościową – i zjadł go powoli. Choć czerstwy i twardy jak kamień, był jedną z najpyszniejszych rzeczy, jakich kiedykolwiek skosztował. Zapomniał zabrać ze sobą wody, nabrał więc garść śniegu i roztopił go w ustach.
Zachód słońca na południowym zachodzie był piękny. Czerwony dysk pokazał się w wąskiej szczelinie między warstwą chmur i horyzontem, zawisł tam na moment i zniknął. Bridgens pomyślał, że był to widok, który cieszyłby raczej oczy Odyseusza niż króla Lira.
Ziemia okryła się miękką szarością, a temperatura zaczęła gwałtownie spadać. Wkrótce miał się zerwać zimny wiatr. Bridgens miał nadzieję, że zaśnie, nim wiatr rozhula się na dobre, i nim nad cieśninę znów napłyną chmury burzowe.
Sięgnął do kieszeni i wyjął stamtąd ostatnie trzy przedmioty.
Pierwszym z nich była szczotka do ubrań, której John Bridgens używał od ponad trzydziestu lat. Dotknął delikatnych kłaczków na włosiu szczotki, uśmiechnął się do swych myśli i włożył ją do drugiej kieszeni.
Następnie wyjął grzebień Harry’ego Peglara. Między zębami grzebienia wciąż tkwiło kilka brązowych włosów. Bridgens trzymał go przez chwilę w mocno zaciśniętej dłoni, a potem przełożył do tej samej kieszeni co szczotkę.
Wreszcie przyszła kolej na dziennik Peglara. Bridgens otworzył go na chybił trafił.
Śmierci, gdzie twoie żądło, grób w Zatoce Luksusów bo kto wątpi… farbiarz rzek…
Bridgens pokręcił głową. Wiedział, że ostatnie słowo powinno brzmieć „rzekł”, choć i tak nie rozumiał sensu całego zdania. Nauczył Peglara czytać, nigdy jednak nie udało mu się nauczyć go poprawnej pisowni. Bridgens podejrzewał – gdyż Harry Peglar był jedną z najinteligentniejszych istot ludzkich, jakie kiedykolwiek poznał – że wynikało to z dysfunkcji jakiegoś obszaru w mózgu Peglara, jakiejś nieznanej naukowcom części tego narządu odpowiedzialnej za umiejętność prawidłowego pisania. Nawet wiele lat po tym, jak poznał alfabet i czytał najtrudniejsze nawet książki z wnikliwością i zrozumieniem właściwym tylko wielkim umysłom, Harry nie umiał napisać listu, w którym nie roiłoby się od różnego rodzaju błędów.
Śmierci, gdzie twoie żądło…
Bridgens uśmiechnął się po raz ostatni, włożył dziennik do przedniej kieszeni kurtki, gdzie nie mogły dosięgnąć go różne drobne drapieżniki, położył się na boku i oparł głowę na złożonych dłoniach.
Poruszył się raz jeszcze, by podnieść kołnierz i spuścić niżej czapkę. Wiatr był coraz silniejszy, robiło się też coraz zimniej.
Читать дальше