John Bridgens spał, nim jeszcze na południu zapadły całkowite ciemności.
CROZIER
Obóz ratunkowy 13 sierpnia 1848.
Przez dwa tygodnie wędrowali na południowo-wschodni kraniec wyspy – do miejsca, gdzie linia brzegowa Wyspy Króla Williama zakręcała raptownie na północ i wschód – a potem zatrzymali się, by rozbić namioty, rozesłać myśliwych i odpocząć nieco, wypatrując jednocześnie szczelin w lodzie pokrywającym cieśninę. Doktor Goodsir powiedział Crozierowi, że potrzebuje trochę czasu, by opatrzyć chorych i rannych, których ciągnęli w łodziach przez ostatnie dwa tygodnie. Marynarzy nazwali to obozowisko Krańcem Ziemi.
Gdy Goodsir poinformował Croziera, że podczas postoju będzie musiał amputować stopy co najmniej pięciu ludziom – co oznaczało, że ludzie ci nie pójdą już nigdzie dalej, gdyż nawet zdrowi marynarze nie mieli dość sił, by ciągnąć swych towarzyszy – komandor przemianował to miejsce na obóz ratunkowy.
Zgodnie z pomysłem, który wyszedł od Goodsira i o którym wiedzieli na razie tylko oni dwaj, lekarz miał zostać z ludźmi wracającymi do zdrowia po amputacji nóg. Jak dotąd operacji tej poddało się czterech marynarzy i żaden z nich nie umarł – ostatni, pan Diggle, miał być operowany tego ranka. Inni marynarze, którzy byli zbyt słabi lub zbyt zmęczeni, by kontynuować marsz, mogli zostać z Goodsirem i rekonwalescentami, podczas gdy Crozier, Des Voeux, Couch, Johnson i inni popłynęliby na południe – oczywiście, jeśli tylko lód popękałby na tyle, by umożliwić im żeglugę. Później ta mniejsza grupa popłynęłaby w górę Rzeki Backa, by powrócić z ekipą ratunkową na wiosnę – albo jeszcze przed nadejściem zimy, gdyby cudownym zbiegiem okoliczności natknęli się na taką ekipę w ciągu najbliższych kilku tygodni.
Crozier wiedział, że szanse na takie spotkanie równają się niemal zeru, a szanse na to, by którykolwiek z ludzi pozostałych w obozie ratunkowym dotrwał do wiosny, niewarte są nawet dyskusji. Przez wiosnę, czerwiec i lipiec udało im się upolować zaledwie kilka małych zwierząt, a sierpień wcale nie był lepszy pod tym względem. Lód był zbyt gruby, by dało się w nim wyrąbać przeręble, mogli więc łowić tylko w połoniach lub w szczelinach, ale do tej pory nie schwytali ani jednej ryby. Jak Goodsir i jego pomocnicy oraz podopieczni mogli przetrwać w tych warunkach nadchodzącą zimę? Crozier wiedział, że wyrażając chęć pozostania z chorymi, Goodsir podpisał wyrok śmierci na samego siebie. Goodsir wiedział z kolei, że jego komandor doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Obaj nie wspominali o tym ani słowem.
Tak wyglądał ich aktualny plan, który mógł jednak ulec zmianie w dwóch sytuacjach: gdyby Goodsir się jednak rozmyślił albo gdyby wydarzył się prawdziwy cud i w drugiej połowie sierpnia lód otworzyłby się na tyle, by ich sfatygowane łodzie przepłynęły na drugą stronę cieśniny, zabierając nie tylko zdrowych marynarzy, ale i wszystkich chorych i rannych.
Jako zapasy jedzenia? – pomyślał Crozier.
Był to kolejny problem, z którym musiał sobie jakoś poradzić.
Wychodząc z namiotu, komandor zawsze miał teraz przy sobie dwie sztuki broni – wielki rewolwer w prawej kieszeni płaszcza i dwustrzałowy pistolet w kieszeni lewej. Nie powtórzył już błędu, który popełnił kilka tygodni wcześniej, i nie wysyłał z obozu swych najlepszych ludzi
– Coucha, Des Voeux, Johnsona i kilku innych – pozostawiając w nim jednocześnie malkontentów takich jak Hickey, Aylmore i przygłupi olbrzym Manson. Od czasu niedoszłego buntu Francis Crozier nie ufał również porucznikowi George’owi Hodgsonowi, dowódcy dziobówki Reubenowi Male’owi i dowódcy przedniego masztu z Erebusa Robertowi Sinclairowi.
Widok z obozu ratunkowego był przygnębiający. Od dwóch tygodni niebo kryło się za gęstą zasłoną chmur, Crozier nie mógł więc skorzystać ze swego sekstansu. Znów zaczął wiać mocny wiatr z północnego zachodu, a powietrze było zimniejsze niż przez ostatnie dwa miesiące. Cieśninę nadal pokrywała gruba warstwa lodu, który wyglądał jednak zupełnie inaczej niż płaska lodowa równina, poprzecinana tu i ówdzie wałami lodowymi, którą pokonali w drodze z Terroru do Obozu Terror tak dawno, dawno temu. Lód w cieśninie na południe od Wyspy Króla Williama był prawdziwą gęstwiną ogromnych gór lodowych, niezliczonych wałów lodowych, seraków o ostrych jak brzytwa krawędziach i lodowych bloków. Crozier nie sądził, by którykolwiek z marynarzy obecnych w obozie ratunkowym – łącznie z olbrzymim Mansonem – mógł przejść przez tę lodową dżunglę.
Jęki, eksplozje, trzaski, huki i ryki, które wypełniały teraz całe noce i dni, były ich jedyną nadzieją. Lód był niespokojny i bez ustanku zmieniał swój kształt. Od czasu do czasu otwierały się w nim wąskie szczeliny, które jednak po kilku godzinach zamykały się z trzaskiem. Wały lodowe wysokości trzydziestu stóp wypiętrzały się wciągu kilku sekund, by kilka godzin później równie szybko zniknąć. Ściskane ze wszystkich stron ogromną masą topniejącego paku góry lodowe eksplodowały z ogłuszającym hukiem.
Jest dopiero 13 sierpnia, mówił sobie Crozier, choć wiedział dobrze, że powinien raczej mówić: Jest już 13 sierpnia. Zima zbliżała się wielkimi krokami. Terror i Erebus zamarzły we wrześniu 1848 roku, a było to przecież wyjątkowo ciepłe lato.
Jest dopiero 13 sierpnia, powtarzał sobie Crozier. Mieli jeszcze dość czasu, by przepłynąć przez cieśninę – nawet gdyby miejscami musieli ciągnąć łodzie przez lód – pokonać siedemdziesiąt pięć mil dzielące ich od ujścia Rzeki Backa i przygotować łodzie do żeglugi po rzece. Gdyby dopisało im szczęście, zatoka prowadząca do ujścia rzeki byłaby wolna od lodu – rzeka niosła z południa cieplejsze wody, które z pewnością topiły lodową powłokę. Później musieliby jak najszybciej przedostać się w górę rzeki, by uciec przed nadchodzącą zimą, lecz wciąż mieliby szanse na ratunek. Teoretycznie.
Teoretycznie.
Tego ranka – w niedzielę, jeśli zmęczony Crozier nie stracił rachuby czasu – Goodsir miał dokonać ostatniej amputacji, korzystając przy tym z pomocy swego nowego asystenta, Thomasa Hartnella. Później Crozier zamierzał odprawić nabożeństwo, podczas którego ujawniłby swe plany i oświadczył wszystkim, że Goodsir zostanie w obozie wraz z chorymi i rannymi, on zaś w ciągu najbliższego tygodnia wyruszy z grupą najsilniejszych marynarzy na południe bez względu na to, czy lód popęka, czy też nie.
Jeśli Reuben Małe, Hodgson, Sinclair czy też Hickey i jego kompani chcieli zaproponować jakiś inny plan, Crozier gotów był nie tylko z nimi rozmawiać, ale i pozwolić im odejść. Im mniej ludzi zostawało w obozie ratunkowym, tym lepiej, szczególnie jeśli przy okazji mógł się pozbyć czarnych owiec.
Z namiotu Goodsira dobiegł przerażający krzyk, co oznaczało, że lekarz zaczął amputować przeżartą gangreną stopę pana Diggle’a.
Sprawdziwszy, czy oba pistolety są na swoim miejscu, Crozier wyszedł z namiotu, by odszukać Thomasa Johnsona i kazać mu zebrać wszystkich ludzi.
***
Pan Diggle, najbardziej chyba lubiany członek ekspedycji oraz świetny kucharz, z którym Francis Crozier pracował od lat podczas licznych wypraw w obszary podbiegunowe, zmarł na skutek upływu krwi i komplikacji pooperacyjnych natychmiast po amputacji jego prawej stopy i na kilka minut przed rozpoczęciem przeglądu.
Za każdym razem, gdy marynarze przebywali w jednym miejscu dłużej niż przez dwa dni, bosmani rysowali na żwirze i śniegu zarys pokładu statku. Dzięki temu wszyscy wiedzieli, gdzie stać podczas apelu, nie czuli się też tak obco w nowym miejscu. Podczas pierwszych dniu pobytu w Obozie Terror na zbiórkach panował ogromny tłok, kiedy to ponad stu marynarzy z obu okrętów próbowało zmieścić się na powierzchni odpowiadającej górnemu pokładowi jednego statku, teraz jednak każdy miał wystarczająco dużo miejsca.
Читать дальше