Boothby sięgnął do kieszonki na piersi, wyjął kartkę i podał ją Vicary'emu. Była to notatka, którą Vicary przed tygodniami sam sporządził dla Boothby'ego, prosząc o ogłoszenie stanu zagrożenia bezpieczeństwa. Teraz spojrzał na lewy górny róg kartki; widniał tam stempel: „Wprowadzić w życie" i nagryzmolony inicjał BB. Boothby odebrał mu kartkę i podał ją Pelikanowi.
Pelikan po raz pierwszy się poruszył. Położył notatkę Vicary'ego na stole i włączył światło. Stojący nad nim Vicary widział, jak mruży oczy za przyciemnionymi szkłami. Agent wyjął z kieszeni niemiecki aparat fotograficzny – ten sam, który dostał od Schellenberga w 1940 roku. Starannie zrobił dziesięć zdjęć, jak zawodowiec, za każdym razem zmieniając oświetlenie i kąt, żeby przynajmniej jedno wyszło ostro. Następnie podniósł aparat i skierował obiektyw na Hawke'a. Pstryknął dwa razy i schował wszystko do kieszeni.
– Dziś wieczorem Pelikan jedzie do Lizbony – powiedział Boothby. – Schellenberg i przyjaciele zażądali z nim widzenia. Sądzimy, że chcą go dokładnie wypytać. Ale jeszcze przed przesłuchaniem Pelikan da im ten negatyw. Podczas następnej przejażdżki Schellenberga i Canarisa po Tiergarten, Schellenberg powie o tym admirałowi. Canaris i Vogel uznają to za dowód, że Kettledrum to pewny materiał. Ich agentka nie wpadła. Brytyjski wywiad wpadł w panikę. Z czego należy wnosić, że informacje, które przesyła o operacji Mulberry, muszą być prawdziwe. Wszystko jasne, Alfredzie?
Vicary i Boothby wyszli pierwsi, najpierw Boothby, po nim Vicary. Schodzenie po ciemnych schodach okazało się trudniejsze niż wspinaczka. Vicary dwukrotnie musiał wyciągnąć rękę i podeprzeć się o ramię generała okryte miękkim kaszmirowym płaszczem. Znowu pojawił się kot i prychnął na nich z kąta. Smród się nie zmienił, inne były tylko proporcje składowych. Dotarli na dół. Vicary słyszał, jak podeszwy jego butów skrzypią na zniszczonym linoleum w korytarzu. Boothby pchnął drzwi. Vicary poczuł na twarzy deszcz.
Nigdy jeszcze tak się nie cieszył, wychodząc z jakiegoś budynku. W drodze do samochodu obserwował Boothby'ego, który z kolei obserwował jego. Vicary miał wrażenie, że ktoś mu się przygląda zza szyby. Boothby zafundował mu wycieczkę z przewodnikiem po tajnym świecie intrygi, którego istnienia nawet się nie domyślał. Wsiadł do samochodu. Zwierzchnik zajął miejsce obok niego i zamknął drzwi. Kierowca wiózł ich przez Kingsland Road, po czym skierował się na południe, w stronę Tamizy. Vicary raz zerknął na generała, ale odwrócił wzrok. Boothby wyglądał na zadowolonego z siebie.
– Nie musiał mi pan tego pokazywać – odezwał się Vicary. – Dlaczego pan to zrobił?
– Bo chciałem.
– A co z zasadą posiadania wyłącznie niezbędnych informacji? Nie musiałem tego wszystkiego wiedzieć. Mógł pan przekazać moją notatkę służbową Schellenbergowi i nawet słowem mi o tym nie pisnąć.
– Zgadza się.
– Więc po co pan to zrobił? Żeby wywrzeć na mnie wrażenie?
– W pewnym sensie tak – przyznał Boothby. – Swoją decyzją o pozostawieniu Catherine Blake na miejscu wywarł pan wrażenie na bardzo wielu osobach, również i na mnie. Zdałem sobie sprawę, że pana nie doceniałem, Alfredzie: pana inteligencji, pana bezwzględności. Trzeba być zimnym draniem, żeby wysłać Petera Jordana z powrotem do tej sypialni z teczką pełną fałszywych dokumentów. Chciałem panu pokazać kolejny etap gry.
– Czy tak pan to traktuje, sir Basilu? Jak jakąś grę?
– Nie jakąś grę, Alfredzie. Największą z gier.
Boothby się uśmiechnął. Uśmiech stanowił jego najpotężniejszą broń. Patrząc na twarz generała, Vicary pomyślał, że zapewne dokładnie tak samo się uśmiecha do swojej żony, Penelopy, zapewniając, że właśnie porzucił swą ostatnią miłostkę.
Utrzymanie wiarygodności Kettledrum wymagało, żeby Vicary większość dnia spędzał w gabinecie na St James's Street – w końcu usiłowali przekonać Abwehre, podobnie jak resztę wydziału, że nadal ściga niemieckiego szpiega, mającego dostęp do supertajnych materiałów. Zamknął drzwi i usiadł przy biurku. Rozpaczliwie potrzebował snu. Położył głowę na blacie niby senny student i zamknął oczy. Ale w tej samej chwili zobaczył obskurne mieszkanie w Hoxton. Widział Pelikana i Hawke'a. I niedożywionych chłopców bawiących się na brudnej uliczce. Ćmę obracającą się w proch. Słyszał muzykę organową rozbrzmiewającą w olbrzymiej katedrze. Pomyślał o Matyldzie. Wyrzuty sumienia, że nie był na jej pogrzebie, zalały go niczym gorąca woda chłuśnięta na kark.
Cholera. Czy nie mogę choć na chwilę tego wyłączyć i zasnąć?
I wtedy zobaczył Boothby'ego, jak krąży po mieszkanku, opowiada historię Hawke'a i Pelikana oraz odsłania przed nim wyszukaną intrygę, w którą wplótł Waltera Schellenberga. Uświadomił sobie, że nigdy jeszcze nie widział szefa tak szczęśliwego: Boothby w akcji, otoczony agentami, Boothby popijający obrzydliwą kawę z obitego emaliowanego kubka. Zdał sobie sprawę, że źle ocenił generała – a właściwie, że generał go omamił. Nie tylko jego, całą agencję. Boothby to mistyfikacja. Komiczny biurokrata ciskający się po wspaniałym gabinecie, idiotyczne maksymy, czerwone i zielone światło, obsesja na punkcie krążków wilgoci na bezcennych meblach – wszystko to mistyfikacja. To nie prawdziwy Basil Boothby. Basil Boothby nie był gryzipiórkiem. On kierował agentami. Kłamał. Manipulował. Zwodził. Zapadając w sen, Vicary poczuł, że trochę mniej nienawidzi przełożonego. Tylko jedno go niepokoiło. Dlaczego Boothby uchylił zasłony? I dlaczego teraz?
Zapadł w sen bez majaków. W oddali Big Ben wybił dziesiątą. Dźwięk kuranta przycichł, zastąpiło go przytłumione stukanie dalekopisów zza zamkniętych drzwi. Vicary chciał zasnąć na bardzo długo. Chciał choć na parę minut o tym wszystkim zapomnieć. Ale już po chwili ktoś nim trząsł – najpierw delikatnie, potem mocno. I głos dziewczyny – zrazu miły, modulowany, później pełen niepokoju.
– Profesorze Vicary… Profesorze Vicary. Proszę, niech się pan obudzi. Profesorze Vicary. Czy pan mnie słyszy?
Nie podnosząc głowy ze splecionych na biurku rąk, Vicary otworzył oczy. Przez moment wydawało mu się, że to Helen. Ale to była tylko Prudencja, błękitnooki anioł z hali maszyn.
– Bardzo przepraszam, że pana budzę, profesorze, ale dzwoni Harry Dalton i mówi, że to ważne. Biedaku, zaraz panu przyniosę gorącej herbaty.
Londyn
Catherine Blake wyszła z mieszkania tuż przed jedenastą rano. Siąpił chłodny deszcz. Zaciągnięte chmurami niebo zwiastowało nadejście jeszcze gorszej pogody. Od spotkania z Neumannem dzieliły ją trzy godziny. W takie obrzydliwe dni jak ten kusiło ją, żeby machnąć ręką na pielgrzymki po Londynie i ruszyć prosto na miejsce spotkania. Te wędrówki były monotonne i wyczerpujące: nieustannie zatrzymywać się i sprawdzać, czy nie ciągnie się za tobą ogon, wskakiwać do kolejnych pociągów i taksówek. Ale to było konieczne, zwłaszcza teraz.
Zatrzymała się w drzwiach, poprawiając apaszkę pod szyją i rozglądając się po ulicy. Spokojny niedzielny poranek, niewielki ruch, sklepy jeszcze zamknięte. Tylko kawiarnia po drugiej stronie była otwarta. Przy stoliku obok okna siedział łysy mężczyzna, czytając gazetę. Na moment podniósł wzrok, odwrócił stronę i znowu zajął się lekturą.
Przed kawiarnią grupka ludzi czekała na autobus. Catherine powiodła po nich wzrokiem i wydało jej się, że którąś z tych twarzy już widziała. Może na przystanku autobusowym, może gdzie indziej. Popatrzyła po oknach mieszkań po drugiej stronie ulicy. „Jeśli cię będą obserwować, to wybiorą sobie stały punkt, mieszkanie naprzeciwko albo pokój nad sklepem". Szukała jakichś zmian, spoglądających na nią oczu. Niczego nie dostrzegła. Skończyła wiązać apaszkę, rozłożyła parasol i ruszyła w drogę.
Читать дальше