Oficjalnie nosiło to nazwę Rządowej Szkoły Kodowania i Szyfrowania. Tak naprawdę jednak wcale nie było szkołą. Wyglądało jakby mogło nią być – duża, brzydka, wiktoriańska rezydencja otoczona wysokim płotem – ale większość mieszkańców Bletchley, niewielkiego miasteczka o wąskich uliczkach, zdawała sobie sprawę, że dzieje się tam coś ważnego. Na rozległych trawnikach stały tuziny baraków. Cały zadeptany teren wokół pokrywały ścieżki zamarzniętego błota. Klomby zarosły i zdziczały niczym małe dżungle. Pracowała tu przedziwna mieszanina ludzi: najwybitniejsi matematycy, mistrzowie szachowi, krzyżówkowi geniusze, a wszystkich ich zebrano w jednym celu: łamania niemieckich szyfrów.
Choć Bletchley Park stanowiło zbieraninę ekscentryków, Denholma Saundersa uważano tu za wyjątkowego dziwaka. Przed wojną był on najlepszym matematykiem w Cambridge. Teraz należał do najlepszych na świecie łamaczy kodów. Mieszkał na obrzeżach Bletchley wraz z matką i kotami syjamskimi, Platonem i Tomaszem Akwinatą.
Było późne popołudnie. Saunders siedział przy biurku w rezydencji, rozpracowując dwa komunikaty nadane przez Abwehre w Hamburgu do niemieckich agentów w Wielkiej Brytanii. Przechwycili je angielscy radiowcy, uznali za podejrzane i przekazali do Bletchley Park.
Saunders gwizdał fałszywie, skrzypiąc ołówkiem po kartce – zwyczaj, który okropnie irytował jego kolegów. Zajmował się łamaniem zaszyfrowanych komunikatów radiowych, pracował więc w zatłoczonym i obskurnym pomieszczeniu, ale przynajmniej było tu stosunkowo ciepło. Zawsze to lepiej, niż siedzieć jak
Eskimosi w igloo, w jednym z baraków, gdzie analitycy mordowali się nad morskimi i wojskowymi kodami Niemców.
Po dwóch godzinach skrzypienie i gwizdanie umilkło. Saunders słyszał tylko kapanie topniejącego śniegu, który dudnił w rynnach starego budynku. Dzisiejsza praca nie przyniosła mu satysfakcji: wiadomości nadano szyfrem, który Saunders osobiście rozgryzł już w 1940 roku.
– Wielkie nieba, robią się nieco monotonni, prawda? – rzucił w powietrze.
Jego zwierzchnikiem był Szkot, niejaki Richardson. Saunders zastukał, wszedł do gabinetu i położył na biurku obie rozszyfrowane wiadomości. Richardson przeczytał je i zmarszczył brwi. Właśnie wczoraj pewien oficer z MI- 5, Alfred Vicary, kazał ze szczególną uwagą polować na tego rodzaju komunikaty.
Richardson wezwał motocyklistę- kuriera.
– Jest jedna rzecz – odezwał się Saunders. – O co chodzi?
– O pierwszą wiadomość. Agent chyba miał problemy ze z Morse'em. Co więcej, poprosił radiotelegrafistę, żeby powtórzył komunikat. Oni lubią takie kawałki. Może to i bez znaczenia. Może ktoś przeszkodził w odbiorze. Ale chyba warto by wspomnieć o tym chłopcom z MI- 5.
Rzeczywiście, warto by – pomyślał Richardson.
Kiedy Saunders zniknął, napisał na maszynie krótką notkę, w której relacjonował, że agent zdawał się mieć trudności z alfabetem Morse'a. Po pięciu minutach rozszyfrowane wiadomości i informacja Richardsona wyruszyły w skórzanej torbie w podróż do Londynu.
Selsey, Anglia
– W życium nie widział czegoś takiego, Mabel – opowiadał Arthur Barnes żonie przy śniadaniu.
Tego ranka, jak co dzień, wyprowadził swojego ulubionego owczarka walijskiego, Fionnę, na spacer po molo. Część była jeszcze otwarta dla cywilów; większość zamknięto i oznakowano jako strefę ściśle militarną. Wszyscy zachodzili w głowę, co wojsko tam robi. Nikt o tym nie rozmawiał. Świt się dziś spóźnił, szare chmury zaciągały niebo, popadywał deszcz. Fionna biegała bez smyczy, buszując nad brzegiem morza.
Fionna jako pierwsza zauważyła tę rzecz, dopiero potem Barnes.
– Jakiś cholerny betonowy potwór, Mabel. Wyglądało to jak wielki kloc przewrócony na bok.
Dwa holowniki ciągnęły to do morza. Barnes nosił pod płaszczem lornetkę: jego przyjaciel wypatrzył kiedyś sterczący komin niemieckiego U- boota i Arthur marzył, by i jemu trafiła się taka gratka. Wyjął lornetkę i przyłożył do oczu.
Betonowy dziwoląg miał do siebie przyczepioną łódź z szeroką, płaską tratwą, przedzierającą się przez wzburzone morze. Barnes namierzył lewą burtę („Choć, słowo daję, Mabel, trudno odróżnić prawą od lewej") i zauważył też niewielką łódź przybrzeżną z grupką jakichś wojskowych na pokładzie.
– Nie wierzyłem własnym oczom, Mabel – relacjonował, dojadając tosta. – Klaskali, wiwatowali, ściskali się i klepali po plecach. – Pokręcił głową. – Dasz wiarę, Hitler ma już w garści prawie cały świat, a nasi się podniecają, bo udało im się zmusić do pływania kawał betonu.
Ta olbrzymia, pływająca betonowa konstrukcja, którą zauważył Arthur Barnes w ów nieprzyjemny styczniowy poranek, nosiła nazwę Phoenix. Miała około siedemdziesiąt metrów długości, około piętnaście szerokości i wypierała ponad sześć tysięcy ton wody. Zamierzano zrobić dwieście takich konstrukcji. Wnętrze bloku – niewidoczne z punktu obserwacyjnego Barnesa nad zatoką – składało się z labiryntu pustych i nierównych komór, ponieważ Phoenix nie miał długo pozostać na powierzchni. Zamierzano go przeciągnąć przez kanał La Manche i zatopić przy wybrzeżu Normandii. Phoenix był jednym z mnóstwa elementów olbrzymiego planu skonstruowania w Anglii sztucznego portu i przeciągnięcia go do Francji w dniu rozpoczęcia inwazji. Cała operacja nosiła kryptonim Mulberry.
To z Dieppe wyciągnęli nauczkę; z Dieppe i desantu nad Morzem Śródziemnym. W Dieppe, miejscu zakończonego klęską ataku aliantów na Francję w sierpniu 1942 roku, Niemcy uniemożliwiali aliantom dostęp do portu. Nad Morzem Śródziemnym, zanim oddali porty, niszczyli je, tak że na dłuższy czas stawały się nieużyteczne. Twórcy planów inwazji stwierdzili, że nie ma co liczyć na zdobycie jakiegokolwiek w pełni funkcjonującego portu. Uznali, że ludzi i sprzęt sprowadzi się na plaże Normandii tą samą drogą.
Problem tkwił w pogodzie. Badania układów pogodowych nad francuskim wybrzeżem wykazały, że na sprzyjające warunki można liczyć najwyżej przez cztery kolejne dni. Dlatego też musiano założyć, że sprzęt będzie trzeba dostarczyć na brzeg podczas burzy.
W lipcu 1943 roku premier Winston Churchill wraz z trzystuosobową delegacją popłynęli na pokładzie „Queen Mary" do Kanady. Churchill w sierpniu spotykał się w Quebecu z Rooseveltem w celu zatwierdzenia planów inwazji na Normandię. W czasie podróży profesor J. D. Bernal, ceniony fizyk, dokonał dramatycznego pokazu w jednej z luksusowych łazienek statku. Nalał do wanny trochę wody – płytszy koniec wanny przedstawiał plaże Normandii, głębszy Zatokę Sekwany. Następnie umieścił na wodzie dwadzieścia papierowych łódeczek i szczotką do mycia pleców imitował warunki burzowe. Łódki błyskawicznie zatonęły. Teraz Bernal nadmuchał kamizelkę ratunkową i rzucił ją na wodę, by udawała falochron. I znowu szczotka do mycia pleców wywołała sztorm, lecz tym razem wszystkie łódki ocalały. Bernal wyjaśnił, że to samo się stanie w Normandii. Sztorm spowoduje spustoszenie, potrzebny jest sztuczny port.
W Quebecu Anglicy i Amerykanie uzgodnili, że zbudują dwa sztuczne porty na potrzeby inwazji, każdy zdolny przyjąć tyle statków co wielki port w Dover. Dover wybudowano w siedem lat. Brytyjczycy i Amerykanie mieli na to jakieś osiem miesięcy. Było to przedsięwzięcie na niewyobrażalną skalę. Każdy taki blok kosztował dwadzieścia milionów funtów. Brytyjska gospodarka, zniszczona po czterech latach wojny, musiała dostarczyć cztery miliony ton cementu i stali. Przedsięwzięcie wymagało zatrudnienia elity inżynierskiej i mniej więcej dziesięciu tysięcy wyszkolonych pracowników. Do przetransportowania Mulberrych z Anglii do Francji w dniu inwazji trzeba było zgromadzić wszystkie holowniki z Anglii i wschodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych.
Читать дальше