Z przyzwyczajenia nosiłem przy sobie płaskie pudełeczko przypominające papierośnicę, w którym między innymi znajdowała się pewna ilość różnego rodzaju pigułek.
Wyjąłem pudełko, otworzyłem je i wybrałem kilka zafoliowanych tabletek.
– Proszę wziąć jedną – powiedziałem, nalewając wody do kubka i wyłuskując pigułkę z opakowania.
Miranda bez słowa wykonała polecenie. To Alessia zapytała: – Co jej podałeś?
– Coś na uspokojenie.
– Zawsze masz je przy sobie? – spytała z niedowierzaniem, wskazując na pudełko.
– Zazwyczaj – odparłem. – Mam tu środki uspokajające, proszki nasenne, aspirynę i leki na wypadek ataku serca. Taka pierwsza pomoc.
Miranda dopiła wodę.
– Czy jest tu obsługa hotelowa? – spytałem.
– Co? – Głos miała cichy, niepewny. – Tak, chyba tak… Niedługo powinni przynieść kolację dla Dominica… – Na tę myśl jej ciałem znów targnął spazmatyczny szloch. Alessia objęła ją ramieniem i patrzyła, zdruzgotana.
Ja zadzwoniłem po obsługę hotelową i zamówiłem mocną herbatę dla trzech osób, najszybciej jak to możliwe. Herbatniki też? Oczywiście. Zaraz przyniesiemy, padła odpowiedź i rzeczywiście szybko przyniesiono tacę – odebrałem ją od pokojówki przy drzwiach i podziękowałem za fatygę.
– Proszę to wypić, pani Nerrity – powiedziałem, odstawiając tacę i nalewając dla niej herbatę. – I niech pani zje kilka herbatników. – Napełniłem filiżankę dla Alessi. – Ty również.
Dziewczyny piły i jadły jak automaty, Miranda zaś z wolna zaczęła wykazywać objawy działania środka uspokajającego, koteina i węglowodany złagodziły ból na tyle, że mogła już opowiedzieć, co się właściwie stało.
– Byliśmy na plaży… on miał swoją łopatkę i kubełek… budował zamek z piasku. Uwielbiał budować zamki z piasku… – Przerwała i przełknęła ślinę, łzy spłynęły po jej policzkach. – Piasek był bardzo mokry, więc zostawiłam nasze rzeczy na żwirowej plaży… ręczniki, leżak… pudełko z lunchem… przygotowanym w hotelu… zabawki Dominica… dzień był pogodny, nie było wiatru, jak zazwyczaj… siedziałam na leżaku… przez cały czas obserwowałam syna… był zaledwie trzydzieści metrów ode mnie… może nawet mniej… bawił się łopatką i kubełkiem… wyklepywał ściany piaskowego zamku… Obserwowałam go przez cały czas… naprawdę… – Jej głos przeszedł w zdławiony jęk, pełen poczucia winy, wstydu i przerażenia.
– Czy na plaży było wtedy dużo ludzi? – spytałem.
– Tak… tak… było bardzo ciepło… Ale przecież nad nim czuwałam… widziałam go bez przerwy…
– I co się wydarzyło? – spytałem.
– Ta łódź…
– Jaka łódź?
– Łódź się paliła. Patrzyłam, jak płonie. Wszyscy na to patrzyli. A kiedy… znów przeniosłam wzrok… Dominica już tam nie było. Nie bałam się. To trwało niespełna minutę… Pomyślałam, że pewnie stanął gdzieś z boku, aby popatrzeć na tę łódź… Zaczęłam go szukać… i wtedy podeszła dziewczynka z tą kartką… a kiedy przeczytałam treść…
Przerażające wspomnienie tamtych chwil pochłonęło ją jak fala przypływu. Talerzyk i filiżanka zabrzęczały, a Alessia wyłuskała je z rąk Mirandy.
– Wołałam, krzyczałam… szukałam wszędzie… biegałam w tę i z powrotem… nie mogłam w to uwierzyć… nie potrafiłam… przecież jeszcze przed chwilą go widziałam… minutę temu… a potem przyszłam tu… nie wiem, jak tu dotarłam… zadzwoniłam do Johna… wszystkie nasze rzeczy zostały na plaży.
– Kiedy ma być przypływ? – zapytałem.
Spojrzała na mnie mętnym wzrokiem. – Dziś rano… był odpływ… piasek był cały mokry…
– A łódź? Gdzie była ta łódź?
– Na plaży.
– Co to była za łódź?
Wydawała się zbita z tropu. – Zwykła jolka. Czy to ważne? Takich łódek są tu miliony.
Ale miliony jolek nie zapalają się dokładnie w chwili uprowadzenia małego chłopca. To wysoce podejrzany zbieg okoliczności.
– Napijcie się jeszcze herbaty – powiedziałem. – Ja zejdę na dół i przyniosę rzeczy z plaży. Potem zadzwonię do pana Nerrity’ego.
– Nie – przerwała mi gwałtownie Miranda. – Nie! Nie!
– Ale przecież musimy.
– Jest bardzo zły – rzuciła z żalem w głosie. – Szaleje z wściekłości. Twierdzi, że to moja wina… Gdy ogarnie go gniew… jest straszny… pan go nie zna… Nie chcę z nim rozmawiać… Nie mogę…
– No cóż – powiedziałem. – Zadzwonię z innego miejsca. Nie z tego pokoju. Uwinę się najszybciej, jak się da. Dacie sobie obie radę?
Alessia pokiwała głową, choć sama była rozdygotana, a ja zszedłem na dół i odnalazłem aparat telefoniczny w niszy przy głównym holu. Zadzwoniłem na numer Johna Nerrity’ego. Odebrał Tony Vine.
– Jesteś sam? – zapytałem.
– Nie. A ty?
– Tak. Jak sytuacja?
– Porywacze powiedzieli, że może odzyskać dzieciaka… ale nie za darmo.
– A za ile?
– Pięć milionów.
– Na miłość boską – wycedziłem. – Czy on ma aż tyle? – Hotel Breakwater, choć miły i przytulny, nie wyglądał na przystań dla milionerów.
– Ma konia – powiedział Tony bez ogródek. Konia!
– Ordynansa, zwycięzcę Derby.
– Ordynansa? – spytałem.
– Coś nie tak ze słuchem? Tak, Ordynansa. Porywacze żądają, aby natychmiast go sprzedał.
– Jak przekazali mu żądania?
– Telefonicznie. Rzecz jasna, telefon nie był jeszcze na podsłuchu. Za wcześnie. Nerrity twierdzi, że głos tamtego brzmiał surowo, oschle, facet mówił slangiem. Był bardzo agresywny. Użył wielu gróźb.
Powiedziałem Tony’emu o wiadomości napisanej drukowanymi literami na kartce. – Podobny język?
– No. – Dziwiło mnie, że Tony jest w stanie tak długo powstrzymywać się od ubarwienia swej wypowiedzi wymyślnymi epitetami i inwektywami, ale przy klientach zachowywał się zwykle poprawnie. – O ile dobrze zrozumiałem, głównym, o ile nie jedynym kapitałem pana Nerrity’ego jest właśnie ten koń. Gość…
– Nie posiada się z wściekłości? – podsunąłem.
– No.
Uśmiechnąłem się półgębkiem. – Pani Nerrity trochę się go boi.
– Wcale mnie to nie dziwi.
Opowiedziałem Tony’mu, jak dokonano porwania, i dodałem, że moim zdaniem policja powinna jak najszybciej zbadać podejrzaną łódź.
– Skontaktowałeś się już z tamtejszymi glinami?
– Nie, musiałem trochę uspokoić tę Mirandę, co nie było proste. Zaraz się tym zajmę. A co usłyszeli od ciebie?
– Jak dotąd nic. Powtarzam panu Nerrityemu, że bez policji nie zdołamy mu pomóc, ale wiesz, jak to jest z takimi ludźmi.
– Mhm. Niedługo znów się odezwę.
– Na razie.
Odłożył słuchawkę, a ja wyszedłem z hotelu, na skraju plaży podwinąłem nogawki do kolan i w paru krokach pokonałem odległość dzielącą mnie od jej piaszczystej części. Gdy już tam dotarłem, zzułem buty, zdjąłem skarpetki i niosąc je w ręku, ruszyłem przez plażę, radując się promieniami popołudniowego słońca. Do wieczora było już niedaleko. Wzdłuż plaży w regularnych odstępach umieszczono falochrony. Czarne paluchy wysuwały się tępo ku morzu, miejscami przegniłe, oblepione skorupiakami i wodorostami. Na żwirowej części plaży pozostały już tylko rzeczy Mirandy – jej leżak, ręcznik i osobiste drobiazgi – inni plażowicze zabrali, co do nich należało, i zwinęli żagle. Nieopodal ujrzałem czerwony plastikowy kubełek i niebieską plastikową łopatkę, leżącą na ziemi obok na wpół zadeptanego zamku z piasku. Bywalcy brytyjskich plaż, jak stwierdziłem, nadal byli zadziwiająco uczciwi.
Читать дальше