– Co powiedział?
– Że wszedł przez okno, ukradł parę rzeczy. To wszystko.
– Każę dokładnie przeczesać cały dom. Zobaczymy, co znajdziemy. Teraz na wyspie rozpęta się istne piekło.
– To znaczy?
– Poprosiłem policję stanową o pomoc w zorganizowaniu obławy na Billy’ego. Przyjedzie trzydziestu ludzi z psami, noktowizorami i z całym tym majdanem. Ale to jeszcze nic. Jak dotąd dzięki swoim kontaktom Bishop trzymał prasę na dystans, ale ta zapora długo nie wytrzyma. Jak się tylko rozniesie, że Tess trafiła do szpitala, dziennikarze zaleją wyspę. Jeden bogaty dzieciak zamordowany w domu to dla dziennikarzy żadna sensacja. Ale kolejna próba morderstwa w tej samej rodzinie stawia Bishopów wyżej od Ramseyów.
– Którym rozgłos pomógł zarobić dziewięćset milionów. Jak się czuje Julia?
– Jest przybita. Powiedziała wszystkiego może dziesięć słów.
Chciałem być razem z nią. Więcej, uważałem, że moje miejsce jest przy niej. Ale nie podobało mi się, że Tess zatruła się akurat lekarstwem Julii.
– Każdy z domowników może być mordercą – zauważyłem. – Oznaki zatrucia nortryptyliną uwidoczniają się wiele godzin po jej zażyciu. Ktoś mógł otruć Tess przed pogrzebem. – Przyszło mi do głowy jeszcze jedno. – Poza tym skąd Billy wiedział, że przedawkowanie nortryptyliny może prowadzić do śmierci? Jedynymi osobami, które rozmawiały z lekarzem w Aspen, byli Darwin i…
– Julia – przerwał mi Anderson. – Zgoda. Na razie nikt nie jest czysty jak łza. Ale każdy ci powie, że Billy na milę śmierdzi głównym podejrzanym.
– Ale po diabła zarówno na biurku w kopercie, jak w i mojej poczcie głosowej zostawiał wiadomość, że włamał się do domu, jeśli wiedział, że w ten sposób kieruje na siebie podejrzenia o popełnienie kolejnego morderstwa?
Anderson wzruszył ramionami.
– Nie mówimy o normalnym dzieciaku.
– Owszem. Mówimy o socjopacie. A ci zwykle nie ułatwiają nam zadania, prawda?
– Nie mówię, żebyś przestał węszyć. Na tyle, na ile ci Bishop pozwoli.
– Równie dobrze to on mógł otruć Tess. Doszedł do wniosku, że włamanie Billy’ego daje mu wspaniałe alibi. A teraz powiedz mi, od kiedy Bishop zaczął ci mówić, jak masz prowadzić śledztwo.
Anderson zesztywniał.
– Nie zaczynaj znowu, Frank. Traktuję go tak samo jak wszystkich innych. Ma prawo zabronić ci dostępu do córki, jeśli chce. Ale wiem, że znajdziesz sposób, by go wykiwać.
– Pięknie. A więc nagle zostałem sam. Nie dopraszałem się o tę sprawę. Wziąłem ją, bo powiedziałeś, że potrzebujesz mojej pomocy.
– I wciąż potrzebuję. – Mrugnął do mnie. – Czekamy na helikopter z Mass General. Tess skierowano tam na oddział intensywnej opieki na obserwację i leczenie. Julia leci razem z nią. Darwin zostaje. Dołączy do niej jutro.
– Czyli, że gdybym chciał zadać jej kilka pytań, powinienem jak najprędzej pojechać do Bostonu. Tak?
– Dobrze kombinujesz. Gdy tylko Bishop wyląduje w Fasolowie, wrócę do jego domu, żeby coś wyciągnąć z Claire i Garreta. Niania była z Tess w domu podczas pogrzebu, a z kolei synalek zrobił na mnie wrażenie bardzo agresywnego.
– Niezły plan.
– Jak na gościa, który wystawił cię do wiatru. – Popatrzył na rozległy trawnik przed szpitalem. – Wiesz, naprawdę chciałem dać Billy’emu szansę. On po prostu nie wygląda mi na zabójcę. – Anderson spojrzał na mnie. – Ale może się pomyliłem w jego ocenie.
– Może. Ja też mogę się mylić, ale instynkt mi mówi, że muszę jeszcze głębiej pokopać.
– To właśnie jest twoje… – Zreflektował się. – Nasze zadanie.
Gdy czekałem w kolejce na prom do Hyannis, do nabrzeża dobiły trzy inne, z których zeszli funkcjonariusze policji stanowej wezwani przez Northa Andersona do pomocy w obławie. Ponad dwudziestu ludzi odjechało z przystani radiowozami, autami sportowymi i samochodami terenowymi. Z promów wysypali się również dziennikarze lokalnych stacji telewizyjnych, a także kilku wysłanników mediów ogólnokrajowych. Zauważyłem R. D. Sahla z New England Cable News, Joha Resenka z Independent News Group i Lisę Pierpont z „Chronicle TV”. Wszyscy przymilali się do Jeffa Coopermana z „Dateline NBC”. Nad głową przelatywały nie tylko zwykłe samoloty rejsowe, ale także helikoptery policji stanowej bez wątpienia z wystarczającym zapasem paliwa, by latać wte i wewte nad lasami, jeziorami i żurawinami porastającymi mokradła Nantucket, częściej nazywane po prostu Błoniami.
Pod koniec czerwca na Main Street codziennie można spotkać wielu znanych ludzi, ale zapowiadało się, że tragedia Bishopów na długie lata przyćmi wszystkie inne wydarzenia. Dziennikarze, którym trudno na ogół czymś zaimponować, zwykle lubią uczestniczyć w takich spektaklach. Albo może podświadomie, acz gremialnie zmierzają do przekształcenia takich wydarzeń w spektakl, odzierając je z okropności i tragedii, aby skroić z nich obraz, który będzie się dobrze prezentował na dwudziestocalowych ekranach telewizorów. Podczas dziesięciosekundowego złowrogo brzmiącego, wygenerowanego przez komputer sygnału zostanie wyświetlony tytuł: Dzieciobójstwo na Nantucket: Dzień czwarty. Nawet tak niewinne czasopismo jak „TV Guide” tłustą czcionką napisze o morderstwie jednego dziecka i próbie zabójstwa drugiego.
Udało mi się wreszcie dostać na prom odpływający o piętnastej, który dobił do Hyannis sto minut po tym, jak miał stąd odbić. Jadąc drogą numer 3, złapałem na WRKO wiadomości o siedemnastej. Sprawa Bishopów była wiadomością dnia. Jakieś piętnaście sekund zajęło przedstawienie faktów, a około minuty stylu życia, jaki prowadzą miliarderzy pokroju Darwina Bishopa. Pieniądze lepiej się sprzedają niż morderstwa i prawie tak samo dobrze jak seks. Gdyby dziennikarze dowiedzieli się, że Bishop sypia z Claire Buckley, przez parę dni nie usłyszelibyśmy chyba żadnych innych wiadomości.
Na koniec puszczono wywiad z Northern Andersonem, który oświadczył, że policja „wciąż prowadzi śledztwo”, ale wytypowała głównego podejrzanego. Wyjaśnił, że sąd zakazał podawania nazwiska, gdyż chodzi o nieletniego.
Za dziesięć szósta dotarłem do Mass General i skierowałem się na Oddział Intensywnej Opieki Pediatrycznej – w skrócie OIOP.
Niewiele miejsc zmusza do głębszych refleksji. Oddział wygląda jak miniaturowy pasaż handlowy z piekła rodem, którego sklepy mają okna wystawowe we wszystkich czterech ścianach. W każdym takim boksie leży zagrożone śmiercią lub czekające na śmierć dziecko. W centrum znajduje się dyżurka pielęgniarska – przybytek smutku – którą wypełnia pikanie kardiomonitorów rejestrujących słabe uderzenia serduszek, które miały bić przez siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt lat. Pod monitorami spoczywają historie chorób – pliki luźnych kartek szczegółowo opisujących błędy w Bożym dziele. Do klamry spinającej kartki przylepiona jest biała taśma z imionami dzieci.
Odszukałem imię Tess i zobaczyłem, że numer na jej karcie odpowiada najdalszemu pokojowi po prawej. Gdy się rozglądałem, zauważyłem ordynatora oddziału, Johna Karlsteina, który wyszedł z jednego z pokojów. Też mnie zauważył i ruszył w stronę dyżurki.
Karlstein jest wielkim brodatym mężczyzną, który w kowbojskich czarnych butach ze skóry aligatora, będących jego znakiem firmowym, mierzy sto dziewięćdziesiąt centymetrów. Zatrudniono go, gdy poprzedni szef OIOP-u odmówił tańczenia tak, jak mu zagra zarząd firmy ubezpieczeniowej, i został przeniesiony na etat dydaktyczny. Od tego momentu OIOP stał się dojną krową.
Читать дальше