– Co oznaczają te A.A.?
– Słucham?
– Pańskie inicjały.
– Aleksiej Aleksiejewicz. Moja rodzina przybyła tu z Rosji. Dawno temu. Przed rewolucją październikową.
– Jednak zachowała rodzinne tradycje.
– Jak pan widzi.
– Jak pana nazywają?
– Alex, oczywiście. Reacher wstał.
– No cóż, dziękuję za poświęcony mi czas, Alex. I za kawę.
– Wybiera się pan teraz do mojej córki?
– A czy to ma jakiś sens? Wydaje się pan pewny swego.
Rodin uśmiechnął się pobłażliwie.
– To kwestia procedury – rzekł. – Jestem urzędnikiem sądowym, a pan znajduje się na liście świadków. Przepisy nakazują mi przypomnieć, że ma pan taki obowiązek. Inne postępowanie byłoby nieetyczne.
– Gdzie ją znajdę?
– W tym szklanym wieżowcu, który widzi pan za oknem.
– W porządku. Chyba wpadnę tam na chwilę.
– Nadal potrzebuję pańskich informacji – powiedział Rodin.
Reacher przecząco pokręcił głową.
– Nie. – Wcale nie.
***
Oddał przepustkę kobiecie w recepcji i wrócił na plac. Stanął w zimnym słońcu i powoli okręcił się w miejscu, przyglądając się wszystkiemu wokół. Każde miasto jest takie samo i zarazem inne. Wszystkie mają jakąś barwę. Niektóre są szare. To było brązowe. Reacher odgadł, że cegły robiono z miejscowej gliny i dlatego miały barwę fasad starych farm. Nawet kamień miał brązowe plamki, jakby zawierał drobiny żelaza. Tu i tam widać było ciemnoczerwone akcenty, jak na ścianach starych stodół. Miłe miejsce, może nietętniące życiem, ale i niezamierające. Otrząśnie się po tej tragedii. Tchnęło postępem, optymizmem i energią. Dowodziły tego liczne nowe budynki. Wszędzie widać było place budów i świeżo wylany beton. Mnóstwo nowych projektów, wiele remontów. Mnóstwo nadziei.
Dobudowana część parkingu wieńczyła północny kraniec ciągu handlowego. Sugerowała dalszą ekspansję. Znajdowała się na południe i nieco na zachód od ostrzelanego placu. Bardzo blisko. Bezpośrednio na zachód i chyba dwukrotnie dalej biegła estakada autostrady. Wznosiła się łagodnym łukiem na odcinku około trzydziestu jardów, po czym skręcała za budynkiem biblioteki. Później znów wiodła prosto, przechodząc za wieżowcem z czarnego szkła. Ten stał na północ od placu. Niedaleko
wejścia było logo NBC na postumencie z czarnego granitu. Miejsce pracy Ann Yanni, domyślił się Reacher, a także córki Rodina. Po wschodniej stronie placu wznosił się budynek mieszczący wydział komunikacji i biuro werbunkowe. To stamtąd pochodziły ofiary. Wyszły tamtymi drzwiami. Jak powiedziała Ann Yanni? Po długim tygodniu pracy? Spieszyli ku zachodniej stronie placu, do zaparkowanych samochodów lub na przystanek autobusowy, a znaleźli się w polu ostrzału. W wąskim przejściu musieli poruszać się wolno i pojedynczo. Jak kaczki na strzelnicy.
Reacher przeszedł wzdłuż brzegu pustej fontanny do obrotowych drzwi na parterze wieżowca. Wszedł i poszukał w holu tablicy informacyjnej. Znalazł oszkloną, na czarnym tle widniały wytłoczone białe napisy. Filia NBC mieściła się na pierwszym piętrze. Niektóre biura były wolne i Reacher odgadł, że pozostałe zmieniały najemców tak szybko, że nie warto było zamieszczać ich nazw. Na trzecim piętrze mieściło się „Biuro prawnicze Helen Rodin”. Litery napisu były trochę krzywe i nierówno rozmieszczone. Nie jest to Rockefeller Center, pomyślał Reacher.
Zaczekał przed windą w dwuosobowej kolejce, złożonej z niego i ślicznej blondynki. Popatrzył na nią, a ona na niego. Wysiadła na drugim i dopiero wtedy uświadomił sobie, że to była Ann Yanni. Rozpoznał ją z wiadomości. Potem doszedł do wniosku, że jeśli tylko spotka się z Emersonem z miejscowej policji, ta sprawa znów znajdzie się w centrum uwagi mediów.
Znalazł biuro Helen Rodin. Było od frontu. Czyli jego okna wychodziły na plac. Zapukał. Usłyszał stłumione zaproszenie i wszedł. Zobaczył pusty sekretariat i biurko. Za biurkiem nikogo nie ujrzał. Było używane, ale nie ostatnio. Jeszcze nie ma sekretarki, pomyślał. Dopiero zaczęła.
Zapukał do następnych drzwi. Znowu usłyszał ten sam głos. Wszedł i zastał Helen Rodin za drugim używanym biurkiem. Rozpoznał ją ze zdjęcia w gabinecie jej ojca. W rzeczywistości była jeszcze ładniejsza. Zapewne najwyżej trzydziestoletnia, dość wysoka i zgrabna. Szczupła, ale wysportowana. Nie anorektyczka. Biegała, grała w piłkę albo miała bardzo dobrą
przemianę materii. Długie jasne włosy i niebieskie oczy zapewne odziedziczyła po ojcu. Skrzyły się inteligencją. Była ubrana na czarno, w spodnie i żakiet, pod którym miała mocno opięty elastyczny top. Lycra, pomyślał Reacher. Nie ma nic lepszego.
– Cześć – powiedziała.
– Jestem Jack Reacher – przedstawił się.
Wytrzeszczyła oczy.
– Żartuje pan. Naprawdę?
Kiwnął głową.
– Zawsze byłem i zawsze będę.
– Niewiarygodne.
– Niezupełnie. Każdy jakoś się nazywa.
– Chciałam zapytać, skąd pan wiedział, że powinien tu przyjść! Nie mogliśmy pana znaleźć.
– Usłyszałem to w wiadomościach. Ann Yanni, w sobotę rano.
– Cóż, dzięki Bogu za telewizję – powiedziała. – I za to, że jest pan tutaj.
– Byłem w Miami – rzekł. – Z tancerką.
– Z tancerką?
– Norweżką – poinformował ją.
Podszedł do okna i wyjrzał. Biuro mieściło się na trzecim piętrze i główna ulica odchodziła od budynku na południe, w dół zbocza, co jeszcze zwiększało wysokość. Dłuższy bok zbiornika fontanny biegł dokładnie wzdłuż ulicy. Właściwie fontanna znajdowała się na ulicy, lecz tę zagrodzono murkiem, tworząc plac. Ktoś wracający tu po długiej nieobecności zdziwiłby się na widok wielkiego zbiornika z wodą w miejscu, gdzie kiedyś biegła ulica. Fontanna była o wiele dłuższa i węższa, niż wydawała się z dołu. Wyglądała smutnie i pusto, z cienką warstwą szlamu na czarnych kafelkach. Za nią i nieco na prawo wznosiła się nowa część piętrowego parkingu. Trochę niżej niż plac. Może pół piętra różnicy.
– Była tu pani, kiedy to się stało? – zapytał Reacher.
– Tak – odpowiedziała spokojnie Helen Rodin.
– Widziała to pani?
– Nie od razu. Usłyszałam trzy pierwsze strzały. Padły
prawie jednocześnie. Pierwszy, króciutka przerwa, a potem dwa następne. Potem znów przerwa, nieco dłuższa, ale trwająca ułamek sekundy. Zerwałam się z krzesła, zanim padły następne trzy. Straszne.
Reacher skinął głową. Odważna dziewczyna, pomyślał. Słyszy strzały i zrywa się. Nie chowa się pod biurkiem. Potem pomyślał: Pierwszy strzał i króciutka przerwa. Doświadczony strzelec sprawdzający, gdzie trafił jego pierwszy strzał. Tyle czynników. Zimna lufa, odległość, wiatr, kąt strzału, widoczność.
– Widziała pani śmierć ofiar? – zapytał.
– Dwóch – powiedziała za jego plecami. – To było okropne.
– Trzy strzały i dwie ofiary?
– Jeden strzał chybił. Czwarty lub piąty, nie jestem pewna. Znaleźli kulę w fontannie. To dlatego jest pusta. Osuszyli ją.
Reacher nic nie powiedział.
– Ta kula jest jednym z dowodów – kontynuowała Helen. – Wiąże karabin ze zbrodnią.
– Znała pani kogoś z zabitych ludzi?
– Nie. Sądzę, że to były przypadkowe osoby. Ludzie, którzy znaleźli się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie.
Reacher słuchał.
– Widziałam ogień z lufy – powiedziała Helen. – O tam,
w tym budynku, w mroku. Czerwone płomyki.
– Błyski strzałów – mruknął Reacher.
Читать дальше