Autobus jechał pięćdziesiąt pięć mil na godzinę po drodze numer 37, zmierzając na południe. Zatrzymał się w Blooming-ton. Sześć osób wysiadło. Jakiś pasażer zostawił gazetę z Indianapolis. Reacher przejrzał wiadomości sportowe. Yankees wciąż prowadzili na wschodzie. Potem spojrzał na pierwszą Stronę i sprawdził wiadomości. Zobaczył nagłówek: Podejrzany
pobity w areszcie śledczym . Przeczytał pierwsze trzy zdania: Urazy czaszki. Śpiączka. Niepewne rokowania . Dziennikarz zdawał się nie wiedzieć, czy potępiać departament więziennictwa stanu Indiana za bezprawie w więzieniach, czy chwalić napastników za to, że spełnili swój obywatelski obowiązek.
To może wszystko skomplikować, pomyślał Reacher.
Następne akapity przynosiły streszczenie wydarzeń, ich szersze tło oraz nowe fakty. Reacher uważnie przeczytał cały artykuł. Siostra Barra wyprowadziła się z domu brata kilka miesięcy wcześniej. Dziennikarz najwidoczniej uważał, że to było przyczyną lub skutkiem zaburzeń umysłowych Barra. Albo jednym i drugim.
Autobus wyjechał z Bloomington. Reacher złożył gazetę, oparł głowę o szybę i obserwował drogę. Ta była czarną wstęgą, mokrą od niedawnego deszczu, i rozwijała się przed nim ze środkową linią migającą niczym depesza nadana alfabetem Morse'a. Reacher nie wiedział, co głosiła. Nie mógł jej odczytać.
***
Autobus zajechał na kryty dworzec i Reacher wyszedł na światło dnia, po czym stwierdził, że znajduje się pięć przecznic na zachód od miejsca, gdzie estakada autostrady skręcała za stary budynek z kamienia. Wapień z Indiany, zgadł Reacher. Żadna imitacja. To z pewnością budynek banku, sądu albo biblioteki, pomyślał. Dalej wznosił się wieżowiec z czarnego szkła. Powietrze było rześkie. Chłodniejsze niż w Miami, ale znajdował się dostatecznie daleko na południu, żeby zima była jeszcze odległą przyszłością. Nie będzie musiał kupować nowych ubrań ze względu na pogodę. Miał na sobie białe sportowe spodnie i żółtą płócienną koszulę. Obie części garderoby nosił od trzech dni. Spodziewał się, że ponosi je jeszcze dzień. Potem kupi sobie nowe, tanie. Na nogach miał brązowe tenisówki. Nie nosił skarpetek. Był ubrany jak na pokład i pomyślał, że musi trochę dziwnie wyglądać w tym mieście.
Spojrzał na zegarek. Dziewiąta dwadzieścia. Stojąc na chodniku w oparach spalin, przeciągnął się i rozejrzał wokół.
Ta miejscowość była jednym z tych prowincjonalnych miasteczek, które nie są ani duże, ani małe, ani nowe, ani stare. Nie rozkwitało i nie podupadało. Zapewne miało swoją historię. Prawdopodobnie związaną z handlem zbożem i soją. Może tytoniem. Albo bydłem. Zapewne była tu rzeka lub linia kolejowa. Może jakiś przemysł. Nieduże centrum. Widział je przed sobą, na wschód od miejsca, gdzie stał. Wyższe budynki, jedne z kamienia, inne z cegły, jeszcze inne z desek. Odgadł, że wieżowiec z czarnego szkła to miejscowy okręt flagowy. Nie mogli postawić go gdzie indziej jak w centrum miasta.
Poszedł w tym kierunku. Wszędzie trwały roboty drogowe. Naprawy, remonty, wykopy, sterty żwiru, świeży beton, wolno jadące ciężarówki. Przeszedł przez jezdnię przed jedną z nich, skręcił w boczną uliczkę i dotarł do północnej ściany niedokończonej części parkingu. Przypomniał sobie gorączkowe reportaże Ann Yanni i spojrzał w górę, a potem na drugą stronę, na plac. Zobaczył pusty zbiornik fontanny, której kurek smutnie sterczał na samym środku. Wąskie przejście oddzielało krawędź zbiornika od niskiego murku. Przejście było udekorowane jak prowizoryczny cmentarz. Wiązki kwiatów z łodygami owiniętymi aluminiową folią. Zdjęcia w plastikowych ramkach, pluszowe maskotki i świeczki. Na chodniku leżała warstewka pyłu, pozostałego po zmiecionym piasku. Reacher domyślił się, że piasku użyto do usuwania krwi. W wozach strażackich zawsze są skrzynki z piaskiem, używanym w miejscach wypadków i zbrodni. I łopaty z nierdzewnej stali, do zbierania szczątków ciał. Znów zerknął na piętrowy parking. Niecałe trzydzieści pięć jardów, pomyślał. Bardzo blisko.
Stał spokojnie. Na placu było cicho. Całe miasto było ciche. Odrętwiałe jak kończyna, na którą spadł druzgoczący cios. Ten plac był epicentrum. To tutaj spadł cios. Plac był jak czarna dziura emocji stłoczonych zbyt mocno, by mogły uciec.
Reacher poszedł dalej. Stary budynek z wapienia był biblioteką. To dobrze, pomyślał Reacher. Bibliotekarze to mili ludzie. Mówią ci różne rzeczy, kiedy ich zapytasz. Zapytał o biuro prokuratora okręgowego. Smutna i cicha kobieta w recepcji wyjaśniła, gdzie ma szukać. Nie musiał iść daleko. To nie było
wielkie miasto. Poszedł na wschód, mijając nowy biurowiec z szyldami wydziału komunikacji i wojskowego biura werbunkowego. Dalej ciągnął się kwartał rozmaitych sklepów, a za nim stał nowy budynek sądu, o zwykłym płaskim dachu, wybudowany według gotowego projektu i ozdobiony jedynie mahoniowymi drzwiami oraz oknami z frezowanego szkła. Równie dobrze mógłby być kościołem zbudowanym przez wiernych jakiegoś dziwnego wyznania, hojnych, lecz pozbawionych gustu.
Nie skorzystał z głównego wejścia. Zaczął okrążać budynek, aż dotarł do bocznego skrzydła. Znalazł drzwi z napisem PROKURATOR OKRĘGOWY. Poniżej na oddzielnej mosiężnej tabliczce zobaczył nazwisko Rodin. Stanowisko obsadzane w wyniku wyborów, pomyślał. Używają osobnych tabliczek, żeby było taniej zmieniać je co kilka lat. Przed nazwiskiem Rodin widniały litery A.A. Facet miał też stopień naukowy.
Reacher wszedł i porozmawiał z recepcjonistką. Poprosił o spotkanie z samym A.A. Rodinem.
– W jakiej sprawie? – zapytała uprzejmie recepcjonistka.
Była w średnim wieku, zadbana, dobrze wychowana, w czystej białej bluzeczce. Wyglądała tak, jakby przez całe życie pracowała za biurkiem. Zaprawiona w bojach przedstawicielka biurokracji. Mimo to przygnębiona. Wyglądała tak, jakby dźwigała na ramionach wszystkie problemy miasteczka.
– W sprawie Jamesa Barra – powiedział Reacher.
– Jest pan reporterem? – spytała recepcjonistka.
– Nie – odparł Reacher.
– Czy mogę powiadomić biuro pana Rodina, jaki jest pański związek z tą sprawą?
– Znałem Jamesa Barra w wojsku.
– To musiało być dawno temu.
– Bardzo dawno – potwierdził Reacher.
– Czy wolno mi spytać, jak się pan nazywa?
– Jack Reacher.
Recepcjonistka połączyła się i porozmawiała chwilę. Reacher odgadł, że z sekretarką, ponieważ mówiła o nim i o Rodinie w trzeciej osobie, jak o jakichś abstrakcjach. Czy on może
zobaczyć się z panem Reacherem w związku ze sprawą? Nie „sprawą Barra”. Po prostu „sprawą”.
Rozmowa trwała chwilę. Potem recepcjonistka zakryła mikrofon, przyciskając słuchawkę do bluzki, poniżej obojczyka. nad lewą piersią.
– Ma pan jakieś informacje? – zapytała.
Sekretarka na górze pewnie słyszy bicie twojego serca. pomyślał Reacher.
– Tak – potwierdził.
– Z wojska? – upewniła się.
Reacher skinął głową. Recepcjonistka znów przyłożyła słuchawkę do ucha i kontynuowała rozmowę. Ta trwała długo. Pan A.A. Rodin miał dwie bardzo sprawne strażniczki. To było jasne. Nie dało się przejść przez ten kordon, nie mając pilnego i istotnego powodu. To oczywiste. Reacher spojrzał na zegarek. Dziewiąta czterdzieści. Jednak w tych okolicznościach nie było pośpiechu. Barr leżał w śpiączce. Może być jutro. Albo pojutrze. Albo dotrzeć do Rodina przez tego policjanta, jeśli zajdzie potrzeba. Jak on się nazywał? Emerson?
Читать дальше