Odwrócił się plecami do okna. Ona wyciągnęła rękę.
– Jestem Helen Rodin – powiedziała. – Przepraszam,
powinnam wcześniej się przedstawić.
Reacher ujął jej dłoń. Była ciepła i silna.
– Po prostu Helen? – zapytał. – Nie Helena Aleksiejewna
czy jakoś tak?
Znów wytrzeszczyła oczy.
– Skąd, do licha, pan to wie?
– Poznałem pani ojca – odparł i puścił jej dłoń.
– Naprawdę? Gdzie?
– W jego biurze, przed chwilą.
– Był pan w jego biurze? Dzisiaj?
– Właśnie stamtąd wracam.
– Dlaczego poszedł pan do jego biura? Jest pan moim świadkiem. Nie powinien z panem rozmawiać.
– Bardzo chciał ze mną pogadać.
– Co mu pan powiedział?
– Nic. Natomiast zadałem mu kilka pytań.
– Jakich pytań?
– Chciałem wiedzieć, jak mocne ma dowody obciążające Jamesa Barra.
– Ja reprezentuję Jamesa Barra. A pan jest świadkiem obrony. Powinien pan porozmawiać ze mną, nie z nim.
Reacher nic nie odpowiedział.
– Niestety, dowody obciążające Jamesa Barra są bardzo mocne – powiedziała.
– Skąd wzięliście moje nazwisko? – zapytał Reacher.
– Od Jamesa Barra, oczywiście – odparła. – Od kogóż by innego?
– Od Barra? Nie wierzę.
– Niech pan posłucha.
Wróciła do biurka i nacisnęła klawisz starego magnetofonu kasetowego. Reacher usłyszał nieznajomy głos, mówiący: Nie ma sensu zaprzeczać . Helen wcisnęła klawisz pauzy i przytrzymała.
– To jego pierwszy adwokat – wyjaśniła. – Wczoraj przejęłam sprawę.
– Jak to? Przecież wczoraj był w śpiączce.
– Formalnie moją klientką jest siostra Jamesa Barra. Jego najbliższa krewna.
Potem puściła klawisz i Reacher usłyszał szmery, syk taśmy i głos, którego nie słyszał od czternastu lat. Głos był dokładnie taki, jaki zapamiętał. Niski, spięty, chrapliwy. Głos człowieka, który rzadko się odzywa. Powiedział: „Sprowadźcie mi Jacka Reachera”.
Stał zaskoczony.
Helen Rodin wcisnęła klawisz „Stop”.
– Widzi pan?
Potem spojrzała na zegarek.
– Dziesiąta trzydzieści – powiedziała. – Niech pan zostanie i weźmie udział w naradzie.
***
Zaprezentowała go jak magik na estradzie. Niczym królika wyjętego z cylindra. Najpierw facetowi, w którym Reacher natychmiast rozpoznał byłego policjanta. Przedstawiła go jako Franklina, prywatnego detektywa pracującego na zlecenie biur prawniczych. Uścisnęli sobie dłonie.
– Trudno pana znaleźć – rzekł Franklin.
– Poprawka – odparł Reacher. – Mnie nie można znaleźć.
– Zechce mi pan powiedzieć dlaczego? – W oczach Franklina natychmiast pojawił się czujny błysk. Typowe wątpliwości policjanta: Jak dalece wiarygodnym świadkiem może być ten facet? Kim on jest? Oszustem? Zbiegiem? Czy może złożyć zeznanie pod przysięgą?
– To takie hobby – wyjaśnił Reacher. – Sposób na życie.
– Jest pan cool?
– Jak lodowisko.
Potem przyszła kobieta ubrana jak urzędniczka. Była prawdopodobnie dobrze po trzydziestce, przygnębiona i niewyspana. Pomimo to całkiem atrakcyjna. Wyglądała na miłą i porządną osobę. Nawet ładną. Jednak nie ulegało wątpliwości, że była siostrą Jamesa Barra. Reacher domyślił się tego, zanim jeszcze zostali sobie przedstawieni. Miała taką samą karnację, a jej twarz, choć kobieca i bardziej zaokrąglona, była jednak bliźniaczo podobna do twarzy brata starszego od niej o czternaście lat.
– Jestem Rosemary Barr – powiedziała. – Tak się cieszę,
że pan nas znalazł. To zrządzenie opatrzności. Teraz czuję, że
mamy jakieś szanse.
Reacher tego nie skomentował.
W biurze Helen Rodin nie było sali konferencyjnej. Reacher pomyślał, że może dorobi się jej z czasem. Może. Jeśli osiągnie sukces. Tak więc wszyscy czworo stłoczyli się w jej gabinecie. Helen usiadła za biurkiem. Franklin na rogu biurka. Reacher
na parapecie. Rosemary Barr nerwowo przechadzała się po pokoju. Gdyby był tam dywan, wytarłaby w nim dziury.
– No dobrze – powiedziała Helen. – Strategia obrony. W najgorszym razie oprzemy ją na niepoczytalności oskarżonego. Jednak chcemy osiągnąć coś więcej. Ile, to zależy od wielu czynników. W związku z tym jestem pewna, że wszyscy chcemy usłyszeć, co ma do powiedzenia pan Reacher.
– Raczej nie – powiedział Reacher.
– Co raczej nie?
– Raczej nie chcecie usłyszeć tego, co mam do powiedzenia.
– Dlaczego?
– Ponieważ wychodzicie z błędnego założenia.
– Jakiego?
– Jak pani sądzi, dlaczego najpierw poszedłem zobaczyć się z pani ojcem?
– Nie wiem.
– Ponieważ nie przyjechałem tu pomoc Jamesowi Barrowi. Wszystkich zamurowało.
– Przyjechałem tu, żeby go pogrążyć. Wytrzeszczyli oczy.
– Ale dlaczego? – zapytała Rosemary Barr.
– Ponieważ już kiedyś to zrobił. I tamten jeden raz wystarczy.
Reacher podszedł do okna i oparł się ramieniem o futrynę, stając tak, żeby móc patrzeć na plac. I nie widzieć swoich słuchaczy.
– Czy tę rozmowę obejmuje tajemnica zawodowa?
– Tak – odpowiedziała Helen Rodin. – Obejmuje. To narada nad strategią obrony. Tego, co tu mówimy, nie można powtarzać.
– Czy wysłuchiwanie złych wieści nie narusza etyki prawniczej?
Zapadła długa cisza.
– Zamierza pan być świadkiem oskarżenia? – zapytała Helen Rodin.
– Nie sądzę, żebym musiał w tych okolicznościach. Jednak będę w razie potrzeby.
– W takim razie i tak usłyszelibyśmy te złe wieści. Przed procesem zażądamy od pana zaprzysiężonego zeznania. Aby uniknąć kolejnych niespodzianek.
Znów zamilkli.
– James Barr był strzelcem wyborowym – powiedział
Reacher. – Nie najlepszym, jakiego miała armia, ale i nie
najgorszym. Po prostu dobrym, kompetentnym snajperem.
Przeciętnym pod każdym względem.
Zamilkł, odwrócił głowę i spojrzał na lewą stronę placu. Na tandetny nowy budynek i mieszczące się w nim biuro werbunkowe. Wojsk lądowych, marynarki i lotnictwa.
– Do wojska zaciągają się cztery kategorie ludzi -
rzekł. – Dla jednych, tak jak dla mnie, to rodzinna tradycja.
Inni są patriotami chcącymi służyć ojczyźnie. Jeszcze inni po
prostu potrzebują pracy. I są jeszcze ludzie, którzy chcą zabijać
innych ludzi. Wojsko to jedyne miejsce, gdzie można to robić
legalnie. James Barr należał do tej czwartej kategorii. W głębi
duszy uważał, że fajnie byłoby zabijać.
Rosemary Barr odwróciła głowę. Nikt się nie odezwał.
– Jednak nigdy nie miał okazji – ciągnął Reacher. – Jako żandarm byłem bardzo dociekliwy i dowiedziałem się o nim wszystkiego. Przestudiowałem jego życiorys. Szkolił się pięć lat. Sprawdziłem historię jego służby. Czasem wystrzeliwał dwa tysiące pocisków na tydzień. Wszystkie do papierowych tarcz lub sylwetek. Wyliczyłem, że w trakcie służby oddał prawie ćwierć miliona strzałów i ani jednego do nieprzyjaciela. Nie pojechał do Panamy w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym dziewiątym. Wtedy mieliśmy bardzo liczną armię, a potrzebowaliśmy tylko kilku oddziałów, więc większość chłopców ominęła zabawa. To go gryzło. Potem w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym zaczęła się Pustynna Tarcza. Pojechał do Arabii Saudyjskiej. Jednak nie załapał się na Pustynną Burzę w dziewięćdziesiątym pierwszym. Tę operację prowadziły głównie wojska pancerne. James Barr tkwił w Arabii Saudyjskiej, czyszcząc karabin z piasku i oddając dwa tysiące strzałów tygodniowo na strzelnicy. A kiedy skończyła się Pustynna Burza, wysłali go do Kuwejtu, gdzie trzeba było zaprowadzić porządek.
Читать дальше