– To długa historia.
– Mamy czas – rzekł Muńoz.
Była to ostatnia partia turnieju. Finał gońcami i pionami, na szachownicy zostało już niewiele bierek. Naprzeciwko podium, na którym potykali się finaliści, ich ruchy śledziło paru widzów. Jeden z sędziów zaznaczał zmiany sytuacji na tablicy wiszącej na ścianie pomiędzy portretem caudilla [24] , a kalendarzem z datą 12 października 1945, stojącym na stole obok połyskującego pucharu dla zwycięzcy.
Młodzieniec w szarej marynarce odruchowo dotknął węzła krawata i popatrzył na swoje czarne bierki z rozpaczą. Bezlitosną, metodyczną grą przeciwnik od paru posunięć osaczał go, nie dając żadnej nadziei. Białe nie grały błyskotliwie, raczej dokonywały powolnego postępu na solidnie przygotowanej bazie – grano obronę królewsko-indyjską – i zyskiwały przewagę dzięki cierpliwemu wykorzystywaniu błędów rywala. Grały bez wyobraźni, niwecząc jednak skutecznie wszelkie próby ataku na króla ze strony czarnych, zdziesiątkowanych i rozproszonych, pozbawionych możliwości schronienia, niezdolnych przeszkodzić białym pionom w ich nieustępliwym dążeniu do promocji na hetmana.
Oczy młodzieńca w szarej marynarce zaszły mgłą ze zmęczenia i wstydu. Przekonanie, że mógł zwyciężyć, ze grał lepiej, odważniej i błyskotliwiej od przeciwnika, nie zdołało pocieszyć go w obliczu nieuchronnej klęski. Jego niepohamowana, żarliwa wyobraźnia piętnastolatka, niezwykła wrażliwość, jasność myśli, a nawet niemal fizyczna rozkosz, jaką odczuwał, gdy dotykał bierek z lakierowanego drewna i przesuwał je wytwornymi ruchami po szachownicy, snując na białych i czarnych polach delikatną intrygę o prawie idealnej harmonii i pięknie – wszystko to nagle okazało się jałowe, splamione dziką satysfakcją i pogardą, malującą się na twarzy zwycięskiego przeciwnika, ponurego gbura o małych oczkach i prostackich rysach, którego jedynym tytułem do chwały było ostrożne wyczekiwanie. Jak pająk pośrodku sieci, jak niewypowiedziany tchórz.
A więc szachy mogły być i takie – pomyślał młodzieniec grający czarnymi. Ostatecznym upokorzeniem, niezasłużoną klęską, nagrodą dla tego, kto niczym nie ryzykuje. Tak to odczuwał w owym momencie, siedząc przed szachownicą, na której widać było nie tyle porozstawiane głupie bierki, ale namacalne odbicie ludzkiego losu, życia i śmierci, bohaterstwa i ofiary. Przypomnieli mu się dumni rycerze francuscy pod Crecy, rozbici w pełnej glorii przez łuczników walijskich króla Anglii. Podobnie i jego śmiałe, głębokie ataki skoczkami i gońcami, piękne ruchy, zuchwałe jak ciosy szpadą, nadciągające niczym heroiczne, daremne fale, napotykały druzgocący opór flegmatycznego, nieruchawego przeciwnika. Biały król, znienawidzona figura, stał za nieprzebytą barykadą plebejskich pionków i z dala, z pogardą identyczną jak ta na twarzy jego gracza, obserwował niepokój i bezsilność osamotnionego czarnego króla, który nie mógł już liczyć na pomoc rozproszonych, wiernych pionów, pierzchających w popłochu wobec beznadziejnej sytuacji.
Na tym zimnym biało-czarnym polu okrutnej walki nie było już nawet jak ocalić honoru. Katastrofa kompletnie go zrujnowała, razem z nim niszcząc także jego wyobraźnię, jego marzenia, jego cześć. Młodzieniec w szarej marynarce oparł łokieć na stole, czoło położył na dłoni, zamknął na chwilę oczy i słuchał słabnącego z wolna szczęku broni w pogrążonej w ciemności dolinie. Nigdy więcej – powiedział sobie w duchu. Gallowie pokonani przez Rzym odmówili wypowiadania nazwy miejsca własnej przegranej, i on też do końca życia nie będzie wspominał tego, co w owej chwili objawiła mu jałowa chwała. Nigdy już nie usiądzie do szachów. I oby mógł także pogrzebać to w pamięci, jak faraonów, których po śmierci składano do grobowców razem z ich imionami.
Przeciwnik, sędzia i widzowie oczekiwali kolejnego posunięcia ze źle skrywaną niechęcią, finał bowiem za bardzo już się przedłużał. Młodzieniec ostatni raz popatrzył na swego osaczonego króla i z uczuciem wspólnie poniesionej klęski uznał, że pozostaje tylko jedno wyjście: własną ręką zadać mu cios łaski, dać prawo do godnej śmierci, nie czekając, aż skończy zaszczuty niczym kundel, zapędzony w kozi róg szachownicy. Wyciągnął więc palce ku samotnej figurze i z niebywałą czułością przewrócił pokonanego króla, pełnym uwielbienia gestem kładąc go na pustych kwadratach.
Grając w nie popełniłem niejeden grzech: namiętności,
kłótnie, niepotrzebne (albo i kłamliwe) słowa
nie ominęły ani mnie, ani mojego przeciwnika
– a czasem nas obydwu naraz. Przez szachy
zaniedbałem tyle powinności tak wobec Boga, jak i ludzi…
E. Harley, The Harleyan Miscellany
Kiedy Cesar skończył swą opowieść – a mówił cicho, wpatrzony w nieokreślony punkt pokoju – uśmiechnął się do siebie i odwrócił z wolna ku szachom z kości słoniowej, leżącym na stole. Wreszcie wzruszył ramionami, chcąc może dać tym gestem do zrozumienia, że nikt nie wybiera własnej przeszłości.
– Nigdy mi o tym nie opowiadałeś – odezwała się Julia. Miała wrażenie, że jej głos zabrzmiał jakoś absurdalnie nie na miejscu.
Nie od razu odpowiedział. Pergaminowy abażur sprawiał, że połowa jego twarzy pozostawała w cieniu. Skąpe światło wyraźnie akcentowało zmarszczki wokół oczu, arystokratyczny profil, wąski nos i podbródek, wszystko jak z misternie rytego starego medalu.
– A jakże mógłbym opowiadać ci o czymś, czego nie było? – szepnął miękko i pierwszy raz po długiej przerwie jego wzrok, a może tylko przyćmiony blask oczu, spoczął na Julii. – Przez ponad czterdzieści lat czyniłem wysiłki, by wierzyć, że tak właśnie jest – w jego uśmiechu pojawił się drwiący grymas, którego adresatem był bez wątpienia sam antykwariusz. – Nie zagrałem więcej w szachy, nawet samemu. Nigdy.
Dziewczyna pokręciła w zdumieniu głową. Ledwie była w stanie w to wszystko uwierzyć.
– Ty jesteś chory.
Odpowiedział jej krótki, oschły śmiech. Światło odbijało się w oczach Cesara jak w kryształkach lodu.
– Rozczarowujesz mnie, księżniczko. Przynajmniej po tobie oczekiwałem, że nie będziesz iść po linii najmniejszego oporu – popatrzył w zadumie na fifkę. – Zapewniam cię, że jestem w pełni władz umysłowych. Czy mógłbym tak precyzyjnie dopracować szczegóły tej pięknej historii, gdyby było inaczej?
– Pięknej? – wpatrywała się weń zaskoczona. – Mówisz o Alvarze, o Menchu…? I nazywasz to “piękną historią”? – wzdrygnęła się z przerażeniem i pogardą. – Na miłość boską! Co ty, do cholery, wygadujesz?!
Antykwariusz spokojnie wytrzymał jej spojrzenie, po czym zwrócił się w stronę Muńoza, jakby szukał pomocy.
– Są pewne aspekty… estetyczne – powiedział. – Czynniki nader oryginalne, których nie powinniśmy sprowadzać do tak powierzchownego poziomu. Szachownica nie składa się wyłącznie z bieli i czerni. Na fakty można spoglądać z wyższych perspektyw. Z perspektyw obiektywnych – popatrzył na nich z nagłym smutkiem, który musiał być autentyczny. – Ufałem, że zdajecie sobie z tego sprawę.
– Wiem, o czym pan mówi – odezwał się Muńoz ku zdumieniu Julii. Ciągle stał nieruchomo pośrodku salonu, z rękami w kieszeniach pomiętego płaszcza. W kąciku jego ust znów pojawił się ten słaby grymas, ledwie widoczny uśmieszek, nieokreślony, nieobecny.
– Pan wie? – krzyknęła Julia. – Co pan pieprzy? Co pan może wiedzieć?!
Читать дальше